Rafał Woś: Był pan prezesem Trybunału Konstytucyjnego. Ostatnio ostro wszedł pan w dyskusję publiczną o przyszłości OFE. Nie wiedziałem, że jeszcze na dodatek jest pan mocno zaangażowany w reklamowanie polskiej historii za granicą.
Jerzy Stępień*: Od siedmiu lat Uczelnia Łazarskiego, na której pracuję, organizuje cykliczne konferencje pt. „Odkrywanie zapomnianej historii”. Chodzi o obraz Polski i Europy Środkowo-Wschodniej w anglosaskich podręcznikach akademickich. Program został wymyślony przez prof. Andrzeja Sulimę Kamińskiego z Georgetown University. On znał rynek podręczników amerykańskich i zauważył, że każdy tamtejszy student niezależnie od tego, czego się uczy, musi na drugim roku zaliczyć przedmiot, który się nazywa „Cywilizacja Zachodu”. Podręcznik do tego kursu to zwykle tomiszcze liczące około tysiąca stron, które przedstawia historię europejskiego kręgu cywilizacyjno-kulturowego. Sulima Kamiński zauważył, że w tych książkach praktycznie nie ma wzmianek o Polsce. Jest kilka zdań o Koperniku i potem zaraz o Marii Curie. Potem Wałęsa i „Solidarność”. A tak na dobrą sprawę, jeśli przeciętny amerykański inteligent wie cokolwiek o świecie, to właśnie z tego podręcznika.
I macie pomysł, jak to zmienić?
Od siedmiu lat co roku zapraszamy do Polski autorów podręczników oraz ich wydawców i pokazujemy im, czym jest ten kraj między Rosją i Niemcami. Zwracamy uwagę na wiele smaczków, których dotąd nie zauważali.
Reklama
Czy to przynosi efekty?
Reklama
Tak. W tych kolejnych wydaniach pojawia się coraz więcej informacji o Polsce. Pamiętam, jak zabraliśmy naszych gości do renesansowego zamku w Baranowie Sandomierskim. W pierwszej chwili byli zdumieni. Potem zaczynali rozumieć, czym była potęga Rzeczypospolitej szlacheckiej w XVI wieku. I że tamten okres wart jest choćby wzmianki w podręcznikach. I tak w kolejnej edycji książek pojawiła się fotografia ratusza i wzmianka o Zamościu. Trudno sobie chyba wyobrazić lepszą reklamę dla miasta i regionu. To był obiecujący początek. Mieliśmy wielkie plany. Tylko że w tym roku nastąpiła katastrofa.
Dlaczego?
Od roku 2005 i 2006 ten projekt współfinansowały Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego i Ministerstwo Spraw Zagranicznych. W MSZ doszło do przetasowań personalnych. Wiceminister odpowiedzialny za nasz program musiał odejść ze stanowiska. Jego projekty zostały zawieszone, a środki obcięte. I to rykoszetem uderzyło w nasze konferencje. Projekt zawisł w próżni. Nagle się okazuje, że MSZ nie pomoże nam w takim zakresie, jak to kilka miesięcy temu z tym samym resortem uzgodniliśmy.
Może uznano, że gra nie jest warta świeczki i są bardziej palące potrzeby niż korygowanie obrazu Polski w amerykańskich podręcznikach akademickich.
Ale przecież to nie jest tak, że nasz kraj zupełnie nie dba o swój wizerunek za granicą. Oburzamy się, gdy ktoś – jak niedawno prezydent Obama – mówi o polskich obozach śmierci. Są kampanie reklamowe, są finansowane z budżetu państwa wspólne polsko-niemieckie czy polsko-rosyjskie komisje historyków ds. podręczników. Te komisje nie mają z reguły bezpośredniego przełożenia na treść książek. A tu mamy na talerzu autorów i wydawców najważniejszych amerykańskich podręczników. Zbudowane więzi zaufania. Żal to wszystko nagle przecinać.
Może MSZ uznało, że cel konferencji został spełniony. Pokazaliście im Polskę, zwróciliście uwagę na ślady, których nie znali, skorygowaliście błędy. I wystarczy. Czas na podobne inicjatywy wobec historyków z innych stron świata.
Problem w tym, że to tak nie działa. Nie można kogoś od razu uwrażliwić na wszystkie elementy. Odkrywanie historii – zwłaszcza tak pokręconej jak nasza – wymaga czasu. Ale jej reklamowanie ma sens. Zwłaszcza u Amerykanów.
Dlaczego zwłaszcza u nich?
Bo jest pewna wyjątkowa nić łącząca Stany Zjednoczone i XVI-wieczną Rzeczpospolitą. Nie jest to związek oczywisty, ale leży w naszym żywotnym interesie go wydobyć.
Jakiś przykład?
Choćby Artykuły henrykowskie z 1573 r. Czyli pierwsza na świecie konstytucja.
Amerykanie nie byli pierwsi?
To właśnie jest ten polsko-amerykański konstytucyjny trop. Artykuły henrykowskie były przełomowym dla światowego konstytucjonalizmu aktem prawnym. To dokument przyjęty przez Sejm w okresie bezkrólewia. Pionierski akt demokratyczny. Nowoczesna konstytucja, która odwraca relacje pomiędzy władzą a społeczeństwem. Dotąd to królowie nadawali prawa. A poddani wyrywali je władcom, uzyskując jakąś przestrzeń wolności. Z kolei w tym przypadku w okresie bezkrólewia to sama szlachta określiła, w jakich ramach będzie działała władza królewska. I Henryk Walezy musiał w Paryżu w katedrze Notre-Dame przyrzec, że będzie takiego porządku przestrzegał. Tylko pod tym warunkiem został królem Rzeczypospolitej. I kiedy się na miejscu zorientował, jakie są realne warunki wykonywania tej władzy, to czmychnął do Francji. Są dowody, że amerykańscy ojcowie założyciele, pisząc konstytucję USA dwa wieki później, ten polski przykład znali. I to już jest bardzo interesujące z punktu widzenia dzisiejszego amerykańskiego odbiorcy. A najciekawsze jest to, że Artykuły henrykowskie to niejedyny taki trop.
Jakie są inne?
Amerykański prezydent wybierany w wyborach dwustopniowych. Najpierw w wyborach powszechnych, a potem jeszcze przez elektorów. Jest taki ślad w listach amerykańskich ojców założycieli, którzy przywołują przykład polskich wolnych elekcji. I mówią: jeśli nie chcemy mieć takiego bałaganu, jak w Polsce, to wybierajmy w wyborach dwustopniowych.
To akurat antyprzykład.
Ale zwróćmy uwagę na to, że najwyższa władza wykonawcza pochodzi z wyboru powszechnego. Przecież to jest coś, czego wcześniej oprócz Polski na dobrą sprawę nigdzie nie było. Amerykanie mocno się tym inspirowali. Nie tylko zresztą oni. Gdy bada się zapis debaty publicznej we Francji w przededniu rewolucji 1789 r., to polscy teoretycy państwa i prawa są najczęściej – obok Włochów – cytowanymi autorami. Takie nazwiska jak Wawrzyniec Goślicki, duchowny i sekretarz na dworze Zygmunta Augusta i Stefana Batorego, należały wówczas do intelektualnego krwiobiegu Europy. Nie zapominajmy też o sądownictwie.
Co z sądami?
Król Stefan Batory w 1586 r. przestał być najwyższym sędzią. Konstrukcja na wskroś nowoczesna i demokratyczna, której wtedy nigdzie indziej nie było. Powstał Trybunał Koronny dla Wielkopolski w Piotrkowie Trybunalskim i w Lublinie dla Małopolski. To nie było za nikim skopiowane, bo w ówczesnej Europie było nie do pomyślenia, by obywatele byli sądzeni przez równych im sędziów. I to sędziów z wyboru. To szlachta wybierała tzw. deputatów w wyborach oddzielnych od tych parlamentarnych. Ważny jest również dorobek tych sądów. Już pod koniec XVI wieku mamy w Polsce proces kontradyktoryjny z zasadą domniemania niewinności. Znowu rozwiązania pionierskie.
Dlaczego w takim razie nikt nie dostrzega, że jesteśmy – albo raczej byliśmy – tacy świetni?
Bo o tym wszystkim musimy nauczyć się mówić odpowiednim językiem. Pokazać wagę swojej własnej historii. Znaleźć złoty środek między polskim historycznym kompleksem ofiary a byciem dumnym tylko z powodu honorowych klęsk.
*Jerzy Stępień prawnik, były prezes Trybunału Konstytucyjnego