Nie ma czegoś takiego jak obiektywna historia. Jest zbiór mitów pisanych przez różnych ludzi w różnych momentach dziejów na konkretny użytek. Przy czym, wbrew temu, co się chętnie powtarza, głośniej rozbrzmiewa głos ofiar – to one piszą przyjmowaną w głównym nurcie opowieść.
To ciekawe, co pani mówi, ale najpierw trzeba określić, czym w istocie jest historia, bo z tego wynikają wielkie konsekwencje. Historia to przeszłość, dawne dzieje, ale także opowieść o czymś, co się zdarzyło. Może to być zarówno prosta relacja połączona z subiektywną refleksją, jak i bardziej przemyślany przekaz, kiedy historyk bada i zastanawia się, czy i na ile dana narracja jest prawdziwa. Niestety często nie rozróżniamy tych kwestii. Dla mnie historia jest refleksją na temat przeszłości. Ale to też zjawisko kulturowe – indywidualne i zbiorowe. Więc jeśli tak podejdziemy do historii, pytanie o to, kto ją pisze, przestaje mieć większy sens.
Pan mówi o metodologii, a ja o tym, czyj przekaz – czy jak pan woli, opowieść – jest lepiej słyszany i przyjmowany przez większość społeczeństwa.
Zarówno ofiary, jak i zwycięzcy piszą i opowiadają własną historię. Każdy dla siebie i dla swoich odbiorców. Czasem są to odrębne opowieści, obrazy nie scalają się ze sobą. Ważne jest także to, że u nas kultura historyczna utożsamiana jest z polityką – a to głównie wtedy, gdy patrzymy na przeszłość w politycznym kontekście, możemy wyodrębnić zwyciężonych i zwycięzców. Tyle że historia ma wiele oblicz: gospodarcze, demograficzne, wzajemnych związków człowieka z otoczeniem, rodziny, jest wreszcie psychologia historyczna analizująca mentalne uwarunkowania dziejów. Kiedy mówi pani o historii zwycięzców i zwyciężonych, odwołuje się pani do często dyskutowanych w epoce postmodernistycznej motywów. Do traumy i chęci uwznioślenia przeszłości. Przy czym ofiary swoją narrację opierają na tragicznych przeżyciach, którym trzeba nadać sens, a jako że mają one wielki ładunek emocjonalny, mają też wielką siłę przekazu. Z kolei zwycięzcy koncentrują się na wielkich osiągnięciach, jednocześnie unikając opowiadania o tym, że często odnoszono je w brutalny sposób, taka narracja bez emocji nie zawsze bywa atrakcyjna dla odbiorcy.
Reklama
Niekiedy, jak w przypadku naszego kraju, te dwie narracje się splatają. Z jednej strony mamy historię mocarstwa od morza do morza, z drugiej – silny topos kulturowy Polski uciemiężonej, ubiczowanej, Chrystusa Narodów.
Reklama
W zależności od tego, kto i w jakim celu te skrajności przywołuje. Trzeba powiedzieć, że historia i teraźniejszość się przenikają. Od czasów Johanna Gustava Droysena, niemieckiego historyka, jednego z głównych przedstawicieli niemieckiego historyzmu, zdajemy sobie sprawę, że uprawianie tej nauki musi być nacechowane indywidualizmem. Bo nawet jeśli historyk używa nowoczesnych metod badawczych, stara się być obiektywny, jest w teraźniejszości – tu i teraz. I to musi wpływać na jego myślenie i postrzeganie. A jeśli historią zajmuje się nienaukowiec – a przecież każdy z nas jest lekarzem, politykiem, tak samo każdy jest w jakimś stopniu historykiem – tym bardziej podporządkowuje ten dyskurs swoim potrzebom.
Jeśli o tym mowa: w ostatnim czasie toczy się wielki publicystyczny, bo nie historyczny, spór, który ma na celu dekonstrukcję tej historii uwznioślonej, pisanej z pozycji ofiary. Ostatni przykład to choćby książka na temat powstania warszawskiego "Obłęd ’44" Piotra Zychowicza. Jakkolwiek atrakcyjnie by brzmiały niektóre jej tezy (nadciągający ze Wschodu Rosjanie i tak wyparliby nazistów z Warszawy, więc krwawa ofiara nie miała żadnego sensu), i tak nie mają szans zdominować naszego poczucia dumy z tego bohaterskiego zrywu.
I poczucia bycia ofiarą. To jest o tyle ciekawe, że mamy XXI w., od ponad dwudziestu lat żyjemy w niepodległym kraju, a wciąż nie możemy zerwać z XIX-wiecznym sposobem myślenia. Trudno nam widzieć świat inaczej jak wtedy, kiedy nie mieliśmy nic do powiedzenia. Tym bardziej ciężki to spór, że obecnie żyjące w Polsce pokolenia są wciąż pod wpływem traumy z XX w., głównie II wojny światowej, ale też przeżyć związanych z komunizmem. Teraz będzie osobiście. Jestem dzieckiem pokolenia Kolumbów, trauma rodziców i losy mojej rodziny do dzisiaj zależne od tego, co wydarzyło się w Polsce czasów ich młodości. Ja także nie mogę przestać o tym myśleć, swoją traumę przekazuję kolejnemu pokoleniu. To można określić jako sposób kulturowego zapisu doświadczenia dziejów. I to właśnie jest kluczem do zrozumienia istnienia historii w kulturze człowieka.
Tym bardziej irytujące i bolesne jest to, że nasz los, nasza rola w historii jest zakłamywana. Mam na myśli choćby Niemców, którzy prowadząc sprawny PR, starają się przekonać świat, że byli ofiarą dziejów. I jako te niby-ofiary rozpuszczają wieści o polskich obozach śmierci i łajdakach z AK. Jeszcze trochę, a świat uwierzy, że to niezidentyfikowani faszyści wywołali wojnę i mordowali ludzi przy pomocy polskiego społeczeństwa, wyspecjalizowanego w mordowaniu Żydów.
To, o czym pani mówi, świadczy głównie o tym, jacy jesteśmy wsobni, zapatrzeni w siebie, bo nie tylko w naszym kraju trwa spór o historię. Niemiecki serial „Nasze matki, nasi ojcowie” jest przede wszystkim próbą rozliczenia się Niemców ze swoją przeszłością. I może się pani zdziwi, ale wątek polski, który nas tak słusznie oburza, przez poważnych niemieckich historyków traktowany jest z dużą dozą krytycyzmu wobec twórców filmu. Znane są opinii publicznej wypowiedzi naszych kolegów po fachu, jak choćby prof. Klausa Ziemera, byłego dyrektora Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie, prof. Stefana Troebsta z Uniwersytetu w Lipsku czy prof. Andreasa Nachamy z muzeum Topografia Terroru z Berlina – oni potwierdzają, że Polaków przedstawiono w sposób stereotypowy i absurdalny. Jednak jeśli spojrzeć na ten serial z punktu widzenia historii Niemiec, można zauważyć to, na co zwrócił kiedyś uwagę prof. Robert Traba. Niemcy przyznają się w nim do przeszłości swoich ojców i matek, ale czy do wszystkich jednakowo i w pełni? Postać sturmbannfeuhrera SS, przekonanego nazisty, nie ma kontynuacji, wszak wymordował swą rodzinę i sam odebrał sobie życie. Trudno nie widzieć w tym akcie symbolicznego samobójstwa przeszłości faszystowskich Niemiec.
Oj, moim zdaniem nieco odskoczyliśmy od głównego tematu.
Nie wydaje mi się. Trauma i uwznioślenie mają swoistą moc twórczą dla refleksji człowieka o przeszłości. W jakimś sensie uczestniczyły w narodzinach historii jako nauki w początkach XIX w. w Niemczech, ale i w narodzinach uniwersyteckiej historii po powstaniu styczniowym w Polsce. W Niemczech narodziny historyzmu były swoistą odpowiedzią na czasy wojen napoleońskich, na niemieckie poczucie bycia niezasłużonym przedmiotem dziejów kreowanych przez Napoleona. W Polsce spory o sens powstania styczniowego obudziły głębokie pokłady ocen całych naszych dziejów, a pierwszy prof. katedry historii Polski utworzonej w 1869 r. na Uniwersytecie Jagiellońskim Józef Szujski był równocześnie filarem konserwatystów krakowskich, bardzo krytycznie oceniających sens styczniowego zrywu. Wspominam o tym, bo to był czas podobny do tego, jaki dzisiaj przeżywamy, wówczas również starano się wynieść wnioski z przeszłości. Krakowscy historycy byli pierwszymi, którzy winę za niepowodzenia polskiej polityki przypisali nie zmowie światowej, ale błędom popełnionym przez konkretnych ludzi, którzy decydowali o losach innych.
W porządku, przyjmuję, co pan mówi. Ale inną rzeczą jest próba obiektywnego spojrzenia na dzieje, a inną czyszczenie papierów, które ja widzę w działaniach współczesnych historyków i publicystów niemieckich.
Zostawiłbym na boku profesjonalnych historyków, ich spojrzenie jakkolwiek w sposób naturalny jest warunkowane ich otoczeniem kulturowym, to jednak wiedzą oni, co oznacza i na czym polega zabieg obiektywizacji sądów. Tutaj mamy do czynienia z siłą i skutecznością niezależną od naukowców, siłami, które przynależą sferze polityki i sposobom jej uprawiania. My, naukowcy, możemy się w swoim gronie zgadzać lub różnić co do takiego, a nie innego podejścia np. do kwestii wypędzeń. Ale czym innym jest szeroki strumień przekazu kulturowego – książki, komiksy, filmy. Polska telewizja publiczna nie wyprodukowała żadnego serialu historycznego, który byłby wyemitowany przez 85 stacji za granicą. Więc o czym my tutaj mówimy? Skuteczność i siła przekazu decydują o miejscu narracji historycznej na kulturowej mapie świata, przede wszystkim tej osadzonej w refleksji pierwszej o dziejach, by nie rzec refleksji prostej. My w tym wyścigu po prostu przegrywamy.
Z tego, co pan mówi, można domniemywać, że chodzi głównie o pieniądze i płynącą z nich siłę przekazu. Jednak nie zawsze tak bywa. Dobrym przykładem jest narracja banderowska napisana przez Ukraińców, którzy po II wojnie światowej wyemigrowali do Kanady i Stanów Zjednoczonych.
Chodzi zapewne o HURI (Harvard Ukrainian Research Institute na Harvardzie) i o centrum studiów ukraińskich na Uniwersytecie Toronto. Mam wątpliwości, czy można ich cały dorobek i przekaz nazwać banderowskim, czy stricte nacjonalistycznym w tym negatywnym sensie. Zakres badań HURI wybiega również poza wąsko pojmowaną historię narodową. Wiem jednak, że dorobek tych instytucji miał duże znaczenie i był bezcenny w momencie odzyskiwania przez Ukrainę niepodległości. W pani pytaniu zaś zauważam pewną niewyrażoną pretensję, że polscy historycy nie byli w stanie takiej katedry na obczyźnie stworzyć. Musimy jednak pamiętać o roli niezależnych instytucji stworzonych przez naszą niepodległościową emigrację po II wojnie, jak PUNO (Polski Uniwersytet na Obczyźnie) czy instytuty Sikorskiego w Londynie i Piłsudskiego w Nowym Jorku, Polski Instytut Naukowy w Nowym Jorku. Niewielu ludzi w Polsce zdaje sobie sprawę z roli prof. Oskara Haleckiego czy równie wybitnego historyka, prof. Uniwersytetu Yale Piotra Wandycza. Halecki wykładał za granicą, w czasie wojny i po niej, głównie w USA i Kanadzie, był wieloletnim dyrektorem i prezesem Polskiego Instytutu Naukowego w Nowym Jorku. To on, opierając się na koncepcie Polski Jagiellońskiej, uformował i spopularyzował ideę Europy Środkowo-Wschodniej, tworząc podwaliny pod uznanie przez politologów amerykańskich tego regionu świata za istotny punkt na mapie walki z komunizmem. W tym czasie nasi koledzy w Europie Zachodniej widzieli Polskę bardziej za żelazną kurtyną niż w Europie Środkowej.
Skuteczności w opowiadaniu i narzucaniu swojej historii trzeba się uczyć od innych, którzy opanowali to w sposób mistrzowski. Od Litwy, maleńkiego państwa, które przedstawiając siebie w roli ofiary – głównie Polski – łamie unijne normy i traktaty. Albo od Izraela, który – aby zacytować naukowca żydowskiego pochodzenia Normana Finkelsteina, notabene syna polskich Żydów, którzy przeszli przez getto i hitlerowskie obozy śmierci – nauczył się posługiwać Holokaustem niczym pałką i wymuszać na innych realizację swoich interesów.
Nie sądzę, aby tak było. Historie narodowe powstawały zawsze w opozycji do dominującej kultury krajów sąsiadujących. Litwini i Ukraińcy za taką uznawali (i niekiedy nadal uznają) kulturę polską. My tworzyliśmy własną historię narodową w opozycji do Niemiec i Rosji. Stereotypizacja kultur dominujących była przy tym powszechna w każdym z przypadków. Co do Finkelsteina to o tyle delikatny temat, że według mnie dotyczy przede wszystkim sporów między intelektualistami żydowskimi. Naród żydowski doświadczył w przeszłości niebywałej traumy, więc trudno się dziwić, że i współczesna narracja traktuje właśnie o tym. A współczesny świat wcale nie jest bezpieczny i spokojny, wiele w nim nienawiści, ideologii, które wprost wzywają do anihilacji całych religii i narodów. Historyczne przedstawienie Holokaustu musi zawsze odbyć się z poszanowaniem pamięci ofiar. Wszelkie próby budowania konceptów politycznych na Holokauście, inne niż te, które mają na celu upamiętnianie i zapobieganie powtórzeniu się tragedii, należy uznać, jak sądzę, za nieetyczne.
Liczy się skuteczność, że tak cynicznie powiem. A my u nas tak hasamy – od ściany do ściany. Albo jesteśmy Chrystusem Narodów, albo bandą nieodpowiedzialnych głupców topiących się na własne życzenie we krwi. Albo historią się upijamy niczym eliksirem nieśmiertelności, albo odrzucamy ją jako truciznę.
Nie będę pani karmił banałami, że każda przesada jest błędna. Wolałbym, żeby przychylność dla mojej dziedziny nauki na oficjalnym szczeblu była większa, bo wówczas moglibyśmy realizować lepiej swoje zadania. Choćby rejestrować w większym zakresie, niż to robimy, przekazy ludzi, którzy są ostatnimi świadkami wojny, Powstania Warszawskiego, walki z komuną. Bo obowiązkiem historyka jest także niesienie przeszłości w przyszłość. Przyznam jednak, że nie lubię, kiedy politycy budują swoje wizje na podstawie spłyconej historii etnicznej. Dotyczy to każdego narodu i nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. W najlepszym przypadku jest bowiem usprawiedliwianiem teraźniejszości. Bardziej by mnie interesowało – i polecałbym to politykom – sięgnięcie np. do historii demograficznej. Łatwiej byłoby rządzącym zrozumieć pewne procesy i budować strategię wyjścia z kryzysu demograficznego, gdyby przeanalizowali drogę, jaką przeszła polska rodzina – szybka industrializacja, przeprowadzka do miast, przedtem wojna, która te procesy pogłębiła. Do nas dołek demograficzny dotarł z opóźnieniem w stosunku do Europy Zachodniej, ma to swoje znaczenie i swoją specyfikę, ale powinniśmy obserwować, jak inne kraje sobie z tym radziły i radzą.
Demografia historyczna to pana naukowy konik, ale zgadzam się, że starzenie się ludzkości to ważny problem. Podobnie jest z gospodarką – pewne procesy ekonomiczne następują cyklicznie, więc warto się im przyjrzeć, jak wyglądały w przeszłości.
Tymczasem politykom szkoda na to czasu, oni wolą wchodzić w buty Aleksandra Wielkiego czy Napoleona. Głaskać wybujałe ego, pisać tę uwzniośloną historię, przez co wszyscy stają się jej zakładnikami. Bo proszę spojrzeć, do czego doszło: politycy jednej opcji nie przychodzą na obchody powstania styczniowego, bo je zorganizowali „tamci”. A w gazecie, która sympatyzuje z „tamtymi”, w dniu święta narodowego pojawia się tekst o tym, że polski naród swoją industrializację zawdzięcza zaborcom. Cóż za bzdury!
Każdy z przywódców narodu marzy o tym, by za pomocą historii stać się inżynierem ludzkich dusz, móc sterować masami. A historia uwznioślona jest bardziej porywająca niż pozytywistyczne marudzenie.
Pozytywistyczne marudzenie? My w tym czasie rozprawialiśmy się z naszą traumą po powstaniu styczniowym. To był wielki spór porównywalny do tego, jaki toczymy dzisiaj na temat Okrągłego Stołu czy katastrofy smoleńskiej. Jednak zostało po nim coś pozytywnego. Na przykład na terenie Galicji (nawiasem mówiąc, określenie „nędza galicyjska” należy także traktować w kategorii mitu) nastąpił szybki rozwój szkolnictwa z polskim językiem wykładowym. Funkcjonowały dwa wielkie uniwersytety (Kraków, Lwów), a same te miasta rozwijały się burzliwie i wspaniale. Przegraliśmy powstanie, ale byliśmy w stanie tę klęskę przekuć w sukces. I umieliśmy za kilkadziesiąt lat odbudować niepodległe państwo.
No widzi pan, tacy jesteśmy rozsądni i pragmatyczni. Więc nie trzeba historii pisać na nowo, niczego dekonstruować, bo to samo się już dzieje. A jeszcze kryzys, który nauczył społeczeństwa ekonomicznego myślenia o historii.
Pani chyba raczy żartować. Niczego nas kryzys nie nauczył, jest kryzysem nowego typu. Bo czym został spowodowany: wielką zmianą kulturową i cywilizacyjną polegającą na zastąpieniu materialnego pieniądza wirtualnym. Mówiąc obrazowo: pieniądzem, którego nie ma, ale wszyscy mogą go mieć. Obawiam się, że akurat ta historia jeszcze się toczy i będzie powodowała spore perturbacje w najbliższym czasie. A co do pragmatycznego myślenia... Równolegle z niezakończonym ekonomicznym trwa kryzys partii politycznych. One wciąż próbują stosować w praktyce wzorce XIX-wieczne, a to słaby pomysł.
Czyli?
Zapomnijmy, przynajmniej na jakiś czas, o historii politycznej. Zajmijmy się pisaniem tej gospodarczej, historią społeczną, historią kultury, historią rodziny. Porzućmy rolę ofiary, zachowajmy w pamięci również dobre strony naszej przeszłości. Ja nie jestem apologetą rządu (zresztą, czy to nie paranoja, żebyśmy musieli w rozmowach robić takie zastrzeżenia), ale doceniam to, ile ostatnio dróg zbudowano. Spójrzmy, ile w ostatnich dwóch dekadach poczyniono inwestycji między Odrą a Bugiem. Ostatni taki czas był chyba po wprowadzeniu chrześcijaństwa. Łatwiej będzie nam pisać tę naszą historię, kiedy nabierzemy więcej szacunku do siebie.
Nie lubię, kiedy politycy budują swoje wizje na podstawie spłyconej historii etnicznej. Służy to wyłącznie usprawiedliwianiu teraźniejszości