Sprawa ma początek oficjalny w 2008 roku. Wówczas to władze Serbii zdecydowały się na prywatyzację państwowego koncernu naftowego NIS. Po bardzo preferencyjnej cenie – 400 mln euro – Gazprom kupił 51 proc. udziałów. Dlaczego Serbia zdecydowała się na ten ruch?

Reklama

Niektórzy komentatorzy łączą to z kwestią Kosowa – Rosja była jednym z niewielu krajów, które nie poparło secesji buntowniczej prowincji serbskiej. I zgodnie z tą teorią Serbia w taki sposób miałaby się odwdzięczyć Moskwie. To teoria nieco naciągana i nadmiernie idealistyczna – nawet wziąwszy pod uwagę nieracjonalność serbskich polityków. Bliższe prawdy może być inne wytłumaczenie – był to raczej wyraz buntu wobec krajów Unii Europejskiej, które w większości (poza pięcioma krajami) poparły niepodległość Kosowa i w dodatku wobec Serbii od lat mnożyły oczekiwania i warunki, nie oferując nic w zamian. Belgrad zdał sobie po raz kolejny sprawę, że droga do Unii usiana jest kamieniami i nikt specjalnie na Serbię nie czeka. Tym, co najbardziej przemówiło do Serbów była wizja współuczestnictwa w projekcie gazociągu South Stream. Politycy z Belgradu uwierzyli, że zwiększy to bezpieczeństwo energetyczne kraju, a może i znalazła się dodatkowa, bardziej namacalna zachęta do podjęcia takiej decyzji. Dowodów na to jednak nie ma.

Rosja jednak, kolokwialnie mówiąc, wykiwała Serbię, bo nitka gazociągu mająca prowadzić przez Serbię nie zapewni jej niezależności energetycznej. I to śledztwo w sprawie prywatyzacji NIS bezpośrednio wiąże się z budową South Stream. Kilka miesięcy temu pod wpływem gróźb Komisji Europejskiej najpierw Bułgaria, a następnie Serbia zapowiedziały wstrzymanie prac nad budową inwestycji. W przypadku Serbii była to decyzja nadzwyczaj odważna i wyraz wyjątkowej lojalności wobec UE – przecież Serbia nie dość, że nie jest członkiem wspólnoty, to w dodatku Bruksela nie włączyła jej w swoje projekty energetyczne (w przeciwieństwie choćby do Ukrainy, której finansowo pomaga na tym polu).

Jeśli powiążemy obie te decyzje, to odnieść można wrażenie, że władze serbskie – a konkretnie rząd – chcą rozluźnić więzi z Rosją i zbliżyć się do Unii. Liberalny premier Aleksandar Vucić jest zdeklarowanym zwolennikiem integracji unijnej, który – co brzmi paradoksalnie – może liczyć na wsparcie euro-neofity, eksnacjonalisty prezydenta Tomislava Nikolicia. Politycy ci nie reprezentują jednak całości sceny politycznej i społeczeństwa. Bo dla części Serbów to Moskwa, a nie Bruksela jest sprzymierzeńcem i w bliższym sojuszu z Rosją widzą większą szansę na zachowanie integralności.

Reklama

Jest jeszcze jedno dno tych ruchów – wewnętrzne walki polityczne. A konkretnie starcie między liberalną Serbską Partią Postępową premiera Vucicia a Partią Demokratyczną byłego prezydenta, Borisa Tadicia. Wojnę zaczęło oskarżenie wysunięte pod adresem Vucicia o to, że zbyt pośpiesznie i tanio odsprzedał rok temu udziały w serbskich liniach lotniczych liniom Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Niestety, niejasne tło prywatyzacji państwowych strategicznych firm to zmora dręcząca większość krajów z byłego bloku wschodniego. Ważniejsze w tej konkretnej sprawie jest pytanie, na ile trwała jest zmiana w serbskiej polityce zagranicznej. W dużym stopniu zależy to od reakcji instytucji unijnych – jeśli potrafią patrzeć na Europę w dalszej perspektywie walki o strefę wpływów, wówczas powinny pomimo trudnej sytuacji wesprzeć finansowo Serbię.