Kanoniczna wersja tamtych wydarzeń przypomina trochę trailer filmu akcji. Po wyborach 4 czerwca 1989 r. opozycja została dopuszczona do władzy w kraju gospodarczo zrujnowanym. Nie było czasu do stracenia. Na szczęście pojawił się superbohater z cudownym antidotum. To był pakiet dziesięciu ustaw gospodarczych, które przeszły do historii jako plan Balcerowicza. Na szczęście tym razem (zazwyczaj ociężali) posłowie nie zdołali mu przeszkodzić. 28 grudnia Sejm w ekspresowym tempie 11(!) dni uchwalił ustawy. Senat nie wniósł poprawek. 31 grudnia prezydent Jaruzelski podpisał dokumenty, a nowe prawo weszło w życie. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Polska została uratowana.
Tylko że życie to nie jest film sensacyjny. Może więc zostawmy trailery w kinie i popatrzmy na sprawę trzeźwym, krytycznym okiem. W demokratycznym kraju aspirującym do zachodniej „normalności” powinniśmy móc sobie na to pozwolić.

Kąsanie Balcerowicza

„Byliśmy wtedy trochę jak barany prowadzone na rzeź i łatwo ulegliśmy obietnicom polityków mającym decydujący głos w praktycznym wcielaniu w życie szkodliwych rozwiązań. Nie zdziwiłbym się, gdyby nadeszła chwila rozliczenia nas, posłów sejmu kontraktowego, z lekkomyślnego przyzwolenia na terapię szokową Balcerowicza, będącą w rezultacie przeogromnym atakiem na prawa człowieka do minimum egzystencji, atakiem na godność życia milionów ludzi” – to opinia zapisana mniej więcej dziesięć lat po przełomie przez Aleksandra Małachowskiego, dziennikarza, wpływowego działacza „Solidarności” i posła na sejm kontraktowy.
Reklama
Zmarły w 2004 r. Małachowski trochę umniejsza swoją ówczesną rolę. Bo akurat on należał do tych parlamentarzystów, którzy podjęli próbę jeśli nie zablokowania, to przynajmniej zmiany logiki terapii szokowej, czyli narzuconej przez rząd Tadeusza Mazowieckiego filozofii przemian gospodarczych w Polsce. Wewnątrz OKP (klubu parlamentarnego „Solidarności”) powstała wtedy nawet antybalcerowiczowska grupa posłów i senatorów. I to wcale niemała, bo licząca – w szczytowym okresie – ok. 30 parlamentarzystów. Jej pomysłodawcą była legenda PRL-owskiej opozycji Karol Modzelewski. Wówczas senator. – Gdy tylko pojawiły się pierwsze nieoficjalne przecieki, na czym ma polegać plan Balcerowicza, byłem zbulwersowany jego dramatycznie antypracowniczym i antysocjalnym charakterem. A jeszcze bardziej bulwersowała mnie gotowość posłów i senatorów OKP do jego przyjęcia. W końcu byliśmy wybrani pod sztandarami „Solidarności” i to świat pracy mieliśmy w parlamencie reprezentować – opowiada nam Modzelewski. Wspomina, że wygłosił wówczas w Senacie dość ostre przemówienie krytykujące wiele elementów planu. Zwłaszcza projekt ustawy o opodatkowaniu wzrostu wynagrodzeń, wprowadzający popiwek, a więc drakońskie kary za podnoszenie płac. Popiwek nie tylko siłą dławił popyt, ale, co gorsza, w warunkach wysokiej inflacji wpychał w biedę tysiące ludzi zatrudnionych w firmach państwowych. Modzelewskiemu bardzo nie podobała się też ustawa o gospodarce finansowej przedsiębiorstw państwowych, która znosiła limit dywidendy w zysku przedsiębiorstw. – Dodatkowo pogarszała ona położenie przedsiębiorstw państwowych i po prostu zachęcała, by doprowadzać je do stanu upadłości. To była taka ukryta furtka do ich pośpiesznej prywatyzacji – mówi Modzelewski.
Reklama
Jednocześnie Modzelewski prowadził akcję gromadzenia wokół siebie podobnie myślących parlamentarzystów. Tak powstała Grupa Obrony Interesów Pracowniczych. Nazywana potocznie GOIP. Jednym z jej filarów szybko stał się Ryszard Bugaj, wpływowy solidarnościowy ekonomista i ważny uczestnik części obrad okrągłego stołu. Po wyborach 4 czerwca przymierzany nawet podobno do posady ministra finansów w ekipie Mazowieckiego. Bugaj – jako przewodniczący sejmowej komisji budżetowej – przygotował wówczas uchwałę wyrażającą wiele zastrzeżeń wobec planu Balcerowicza, przestrzegającą przed jego antysocjalnym obliczem. Uchwała miała jednak charakter wyłącznie werbalny. I została przez rząd przyjęta do wiadomości. Bugaj wspomina, że sprzeciw GOIP wobec planu Balcerowicza nie polegał wtedy na frontalnym ataku, bo rząd Mazowieckiego to byli w końcu ich polityczni przyjaciele. Domagali się jedynie, żeby Balcerowicz i jego ekipa respektowali to, na co „Solidarność” zgodziła się przy okrągłym stole, przy którym nie było mowy ani o filozofii terapii szokowej (tę przywiózł do Polski Jeffrey Sachs dopiero latem 1989 r.), ani tym bardziej o tak mocnym uderzeniu w indeksację płac, przedsiębiorstwa państwowe czy zatrudnienie. – Potem w roku 1990 czy 1991, gdy plan Balcerowicza wszedł w życie, nie mówiliśmy już nawet o tym. Tylko chcieliśmy rozliczyć rząd ze złamania swoich własnych obietnic z grudnia 1989 r. Gdy Leszek Balcerowicz obiecywał, że recesja będzie dużo płytsza, inflacja będzie spadała szybciej, a bezrobocie nie wzrośnie do tak niebotycznych rozmiarów – mówi Bugaj.

Wojna o pracę

Oprócz Modzelewskiego, Bugaja i wspomnianego już Małachowskiego trzon GOIP-u tworzyło wiele innych solidarnościowych tuzów. Na przykład nieżyjący już założyciel KOR-u Jan Józef Lipski i działacz „Solidarności” z Huty Warszawa Andrzej Miłkowski (zmarł w 2010 r.). To z tego grona w 1990 r. wyrośnie Solidarność Pracy, a potem Unia Pracy, czyli postsolidarnościowe ugrupowania o otwarcie socjaldemokratycznym profilu. Ale środowisko GOIP-u był początkowo dużo szersze. Znalazł się w nim np. Jacek Merkel, gdański działacz „Solidarności” i jeden z najbliższych współpracowników Lecha Wałęsy, potem współzałożyciel KLD i PO oraz (niezbyt spełniony) biznesmen. Albo zmarły niedawno senator Zbigniew Romaszewski, w III RP związany z ROP oraz PiS. Pod deklaracją zakładającą GOIP podpisała się również działaczka Unii Demokratycznej (a potem Unii Wolności i Partii Demokratycznej) Grażyna Staniszewska. Oraz Radosław Gawlik, jeden z najmłodszych posłów do Sejmu kontraktowego i organizator pierwszych manifestacji antyatomowych przeciwko budowie elektrowni atomowej w Żarnowcu. Następnie poseł Unii Wolności, a ostatnio przewodniczący Partii Zielonych. Krytyczną postawę wobec planu Balcerowicza zajęło też kilku działaczy związanych potem ze środowiskiem Radia Maryja, m.in. późniejsza marszałek senatu Alicja Grześkowiak.
Oczywiście rządowi Mazowieckiego taka irredenta w szeregach własnego zaplecza politycznego bardzo się nie podobała. – Jacek Kuroń i Adam Michnik byli na mnie wściekli – wspomina Modzelewski. Pęknięcie było szczególnie bolesne między Modzelewskim a Kuroniem. Od czasu słynnego listu do partii z 1964 r. obaj panowie wydawali się niemal nierozłączni i jednoznacznie kojarzeni z solidarnościową rewolucją. Ale po 1989 r. ich drogi zaczęły się wyraźnie rozchodzić. Modzelewski zarzucał Kuroniowi, że jest listkiem figowym, który ma osłaniać faktycznie antyspołeczny wymiar terapii szokowej. – Próbowałem mu wytłumaczyć, że odpowiedzią na społeczny dramat transformacji nie może być tylko filantropia i odruch dobrego serca. Tylko że trzeba budować normalne państwo socjalne i nie osłabiać związków zawodowych – wspomina Modzelewski. – Jacek Kuroń bardzo przywiązał się też do myśli, że największymi ofiarami transformacji są emeryci. A reszta sobie poradzi. My uważaliśmy taki punkt widzenia za błędny. I wskazywaliśmy, że najbardziej trzeba się bić o godną i dobrze płatną pracę. Bo to ona jest podstawą spokoju społecznego – dodaje Bugaj.
Duża część środowiska GOIP nie wytrzymała presji i stanęła ostatecznie po stronie rządu Mazowieckiego. – To był nasz rząd. Skoro więc zdecydowaliśmy się wziąć odpowiedzialność za rządzenie krajem, to trzeba było ten rząd wspierać, a nie podstawiać mu nogę – mówi nam Grażyna Staniszewska. W wypowiedziach ludzi ze środowiska GOIP, którzy ostatecznie poparli plan Balcerowicza, słychać jednak coś jeszcze. Coś jakby tęsknotę za silnym liderem. Może nawet gospodarczym dyktatorem. Takim, którego rząd znalazł w osobie upartego i zdeterminowanego Balcerowicza, tego „robota zbłąkanego w świecie słabych ludzi” (określenie publicysty Roberta Krasowskiego). – Może gdyby ktoś nas lepiej pociągnął? Powiedział nam, co można zrobić inaczej. Ale jakoś żaden antybalcerowicz się wtedy nie objawił – wspomina dziś Radosław Gawlik. Grażyna Staniszewska: „Rysiek Bugaj mówił ciągle o trzeciej drodze. Ale ciągle kluczył i nie mówił, co ta droga ma oznaczać. Za nic nie chciał wziąć odpowiedzialności”. W ogóle rozmawianie z ludźmi „S” na temat terapii szokowej jest trudne. Bo szybko pojawia się u nich uczucie irytacji. W wielu przypadkach są to zapewne echa dawno przepracowanego konfliktu wewnętrznego. Widać, że kiedyś mieli wątpliwość, czy terapia szokowa jest słuszną drogą i czy da się ją pogodzić ze związkową wrażliwością. Ale w końcu sobie ten konflikt wewnętrzny zracjonalizowali. Znaleźli dziesiątki argumentów za. A te przeciw głęboko zagrzebali. Dlatego pytanie ich o to wiąże się z powrotem pewnego dyskomfortu. – A co mieliśmy zrobić? Przecież trzeba było działać – mówi Staniszewska lekko podniesionym głosem. – Okrągły stół i rząd Mazowieckiego to było przywrócenie pokoju. Kropka – denerwuje się Jacek Merkel. On – w przeciwieństwie do Staniszewskiej czy Gawlika – przynależności do GOIP w ogóle nie pamięta. Twierdzi, że był już wtedy na etapie, gdy chciał się ze swoją związkową działalnością pożegnać i przejść do normalnej polityki.
Gdy przyszło więc do głosowań nad dziesięcioma ustawami tworzącymi plan Balcerowicza, tylko niewielu GOIP-owców otwarcie mu się sprzeciwiło. – Głosowałem przeciwko ustawie o przedsiębiorstwach i przeciw popiwkowi. Wstrzymałem się w kwestii zwolnień grupowych – wspomina Modzelewski. Podobnie selektywnie i z dużą porcją charakterystycznego dla niego hamletyzowania głosował Ryszard Bugaj. Ale już np. Jacek Merkel jest dumny z tego, że poparł plan Balcerowicza. – To ja przedstawiłem Balcerowicza Lechowi Wałęsie i miałem swój udział w tym, że on został w rządzie również po odejściu premiera Mazowieckiego – przypomina Merkel. Twierdzi, że w terapii szokowej widział wtedy jedyną drogę, by „zerwać z gospodarka centralnie planowaną i zdusić inflację”. Z kolei Radosław Gawlik przyznaje, że głosował wtedy za planem Balcerowicza trochę siłą rozpędu. Bez głębszego zagłębiania się w tę dość skomplikowaną i stechnicyzowaną materię. Dodaje, że podobnie rozumowało wówczas wielu posłów i senatorów OKP.

Skok w kapitalizm

W pewnym sensie trudno im się dziwić. Trzeba bowiem przypomnieć, że plan Balcerowicza był uchwalony w sposób dość ekwilibrystyczny. By nie powiedzieć: sprzeczny z obyczajami demokratycznymi. Przynajmniej tymi, które panują w krajach zachodnich. Pakiet ustaw powstawał w tempie ekspresowym i nie towarzyszyły mu żadne społeczne czy nawet polityczne konsultacje. Nie licząc kontaktów z ekspertami Międzynarodowego Funduszu Walutowego z października 1989 r. Na dodatek im bliżej było jego przesłania do Sejmu, tym bardziej zaostrzała się jego treść. Kluczowy doradca Mazowieckiego Waldemar Kuczyński wspominał w swoich pamiętnikach, że jeszcze 12 grudnia w dokumentach rządowych indeksacja płac na styczeń wynosiła 0,7–0,8. Następnego dnia wicepremier Balcerowicz obniżył ją do 0,2. „Pomyślmy, co ta zmiana przyniosła np. w styczniu 1990 r., gdy ceny wzrosły nie – jak zakładano – o 45, a o 90 proc. W tym samym czasie pensje poszły w górę zaledwie o 24 proc., a nie o 56–64 proc., jak by wynikało z pierwotnych założeń” – analizował potem ekonomista Tadeusz Kowalik. Takie nonszalanckie zaostrzenie planu praktycznie rozsadziło budżet państwa na 1990 r. I zamiast pomagać, prowadziło – zdaniem krytyków – do zaostrzenia recesji.
Największe wątpliwości budzi jednak parlamentarna ścieżka terapii szokowej. Pakiet ustaw wpłynął do Sejmu 17 grudnia, w atmosferze wielkiego pośpiechu i wszechobecnej argumentacji, że 1 stycznia to ostateczny i nieodwołalny termin jego wejścia w życie. 28 grudnia odbyło się głosowanie. To w sumie 11 dni, z których kilka przypadło na święta Bożego Narodzenia. Gdyby dziś rząd zaproponował w przypadku tak fundamentalnej ustawy podobnie szaleńcze tempo pracy, zostałby zapewne (i słusznie) oskarżony o naginanie standardów demokratycznych. – Forma prezentacji programu oraz pośpiech przy jego uchwaleniu uniemożliwiły opinii publicznej odczytanie jego istotnej treści, a zwłaszcza skokowego charakteru operacji. Nad jego ostateczną wersją nie było – bo w tych warunkach nie mogło być – rzeczywistej debaty publicznej na miarę historycznej wagi podejmowanych decyzji – oceniał Tadeusz Kowalik. W tym sensie przepchnięcie przez Sejm ustaw składających się na plan Balcerowicza należy więc umieścić w jednym szeregu z innymi nie do końca chlubnymi rozdziałami polskiego parlamentaryzmu, takimi jak uchwalona fortelem (gdy na sali nie było opozycji) konstytucja kwietniowa z 1935 r. czy „nocna zmiana” polegająca na pospiesznym odsunięciu od władzy rządu Jana Olszewskiego w 1992 r. Nie mówiąc już o innych fundamentach polskiego skoku w kapitalizm – które III RP otrzymała w spadku po rządzie Mieczysława Rakowskiego, nieposiadającego faktycznej demokratycznej legitymacji. No chyba że ktoś uważa wybory parlamentarne z czasów PRL za demokratyczne.
Apologeci planu Balcerowicza stwierdzą pewnie, że to bardzo dobrze, bo gdyby dyskusje nad planem przedłużono, to rewolucyjny zapał by się w posłach wypalił. Pytanie tylko, czy tego typu myślenie ma wiele wspólnego z duchem demokracji przedstawicielskiej, którą Polska w wyniku przemian 1989 r. bardzo chciała się stać? I czy nie było trochę tak, jak odnotował potem z goryczą Aleksander Małachowski, że „Balcerowicz i jego mentor Jeffrey Sachs zwyczajnie nas, posłów bez doświadczenia, oszukali”.

Można było inaczej

Krytyka reform z przełomu lat 1989/1990 niezmiennie natrafia na jeden i ten sam argument obrońców polskiej terapii szokowej. „A co mieliśmy zrobić? Przecież nie można było inaczej. Czy ktoś pokazał wyraźną alternatywę?”. Do pewnego stopnia zgadzają się z tym wyrzutem sami GOIP-owcy. Choć nie wszyscy. – Nie było naszą rolą opracowanie gotowego kontrplanu. Kto tak uważa, nie rozumie roli opozycji. Opozycja formuje swoje zastrzeżenia i utrąca najbardziej jej zdaniem szkodliwe części rządowych zamierzeń. Swój plan pokazuje jednak dopiero, gdy dochodzi do władzy – irytuje się Karol Modzelewski. To jednak – w przypadku środowiska GOIP – nigdy jednak nie nastąpiło.
Inny argument apologetów terapii szokowej polega na podkreślaniu, że to była „mokra robota”, którą ktoś musiał wykonać. Dla realizującej plan Balcerowicza ekipy to oczywiście bardzo wygodna narracja. Pozwalająca im maksymalizować zyski w postaci renomy „odważnych, sprawiedliwych i odpowiedzialnych”. I jednocześnie nie przejmować się zanadto skutkami swoich decyzji. Wedle zasady „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”. Poza tym „i tak nie było alternatywy”.
Tylko czy aby na pewno nie było? Oczywiście, że była. Już na poziomie operacyjnym rząd Mazowieckiego mógł bardziej wsłuchać się w obawy społeczeństwa oraz wewnętrznej opozycji (takiej, jak choćby GOIP). Zamiast wierzyć w cudowną moc gospodarczego dyktatora, mógł zaufać parlamentarnym procedurom ucierania się optymalnych rozwiązań. Może wtedy pojawiłyby się rozwiązania skuteczniejsze i bardziej sprawiedliwe. Może udałoby się też uniknąć słynnego „potrójnego przestrzelenia”, na które zwracał potem uwagę Grzegorz Kołodko. Czyli rozminięcia się prognoz ekipy Balcerowicza z rzeczywistością po wprowadzeniu terapii szokowej. I to aż na trzech polach: spadku PKB, tempa hamowania inflacji i wzrostu poziomu bezrobocia.
Podobnie jest z poszukiwaniem alternatywy na poziomie modeli ekonomicznych. Jeśli ktoś z góry jest przekonany, że jej nie ma, to zapewne jej nie znajdzie. I odwrotnie. Już w 1989 r. istniał np. dość obszerny raport (700 stron) Konsultacyjnej Rady Gospodarczej (organ doradczy rządu) z podróży studyjnej do Szwecji. Raport dość szczegółowo omawiał możliwości wykorzystania przez Polskę tamtejszego modelu kapitalizmu. Na przykład przy prowadzeniu restrukturyzacji nierentowanych gałęzi przemysłu. Szwecja była wówczas świeżo po zreformowaniu swojego sektora stoczniowego, jednak zdołała przeprowadzić to przy zachowaniu spokoju społecznego. Niestety przy konstruowaniu swoich koncepcji restrukturyzacji rząd Mazowieckiego (i kolejne) wolał sięgnąć po konfrontacyjne wzorce z thatcherowskiej Wielkiej Brytanii. I miały do tego prawo. Nie nikt jednak nie mówi, że nie było żadnej alternatywy.
Kolejny przykład z tego samego raportu to obowiązująca w Szwecji zasada „równej płacy za równą pracę”, niezależnie od kondycji firmy na rynku. Autorzy dostrzegli w niej ciekawy mechanizm automatycznej restrukturyzacji gospodarki, eliminacji słabych firm i pobudzania innowacyjności. Ale w przełomowym 1989 r. w Polsce postawiono na zupełnie inne rozwiązania.
To samo dotyczy uznania walki z bezrobociem za filar świadomej polityki ekonomicznej rządu. W wielu krajach Europy Zachodniej taki priorytet istnieje. Ale w Polsce okresu transformacji w bezrobociu widziano „zło koniecznie” przestawiania się na „zdrowy zachodni kapitalizm”. A inne modele? Istniało całe podejście popytowe, które krytykowało logikę terapii szokowej na tej samej zasadzie, na jakiej dziś przeciwnicy austerity krytykują politykę zaciskania pasa w Grecji czy Portugalii. Zwolennikami takiego podejścia byli tacy ekonomiści, jak Kazimierz Łaski z Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Porównań Gospodarczych. Albo Węgier Janos Kornai publikujący akurat w tamtym czasie książkę „Droga do wolnej gospodarki”. Postulującą stopniowe wychodzenie z gospodarki państwowej w kierunku rynku, przy jednoczesnym podnoszeniu ekonomicznej wydajności tej pierwszej.
Te głosy i rady nie zostały jednak przez ojców terapii szokowej wysłuchane. A można powiedzieć, że były nawet zwalczane. I tym razem nie sposób jednak zaprzeczyć, że alternatywa była. Po prostu z niej nie skorzystano.