Zaledwie po kilku chwilach za jedno euro trzeba było zapłacić jedynie 0,83 franka. Po kilkunastu minutach kurs ustabilizował się w okolicach parytetu 1:1 w relacji do euro, ale decyzja i tak spowodowała duże zawirowania na rynkach finansowych w całej Europie. Otwarcie szwajcarskiego rynku wyssało kapitał z innych krajów Unii, zwłaszcza Polski – złoty w relacji do euro osłabił się o 1,3 proc., forint – o 0,7 proc., leja – o 0,2 proc.
Szwajcarzy musieli nie wziąć pod uwagę takiej reakcji inwestorów, bo zapewne inaczej przeprowadziliby uwolnienie waluty. W przypadku krajów, których banki centralne w części lub w pełni sterują kursem walutowym, np. Chin czy Rosji, jego uwalnianie przebiega stopniowo. Najpierw wprowadza się dopuszczalne pasma wahań, by potem je powoli poszerzać i dopiero na koniec pozwolić siłom rynkowym na zupełnie swobodne kształtowanie ceny waluty. SNB uwolnił franka bez zapowiedzi, na czym stracą liczne szwajcarskie firmy zajmujące się handlem międzynarodowym oraz genewskie czy zuryskie banki, które mają wysokie aktywa w walutach obcych. W takiej sytuacji tłumaczenie przedstawicieli SNB, że ze względu na osłabienie euro i umocnienie dolara obrona kursu nie była już potrzebna, wydaje się wysoce wątpliwe. Takie samo osłabienie można było przeprowadzić stopniowo, ograniczając do minimum zaangażowanie inwestorów spekulacyjnych.
Mleko się rozlało i nie ma co liczyć na zmianę decyzji SNB – to podważyłoby wiarygodność banku centralnego. W Polsce jej konsekwencje odczuje ponad pół miliona kredytobiorców, którzy zaciągnęli kredyty mieszkaniowe we frankach. Raty kredytów wzrosną jednak nieco mniej niż kurs, ponieważ SNB wraz z uwolnieniem kursu ściął stopy procentowe o 0,5 pkt proc. W rezultacie – w zależności od kwoty kredytu i liczby miesięcy pozostałych do końca okresu kredytowania – dłużnicy będą musieli liczyć się z kilku- lub kilkunastoprocentowym wzrostem wysokości rat. To odbije się negatywnie na ich konsumpcji, gdyż mniej pieniędzy pozostanie w kieszeniach po opłaceniu kredytu. Efekt makroekonomiczny powinien być jednak znikomy, a spadek dynamiki konsumpcji nie będzie zapewne większy niż 0,1 pkt proc. i w całości zostanie skompensowany przez wzrost eksportu na skutek równoczesnego osłabienia złotego do euro i dolara.
Większy problem niż cała gospodarka mogą mieć banki. Jednorazowe osłabienie franka o kilkanaście procent drastycznie zwiększa całkowitą kwotę kredytów udzielonych we frankach – w rezultacie w ciągu jednego dnia wartość udzielonych przez banki kredytów we frankach rośnie z ok. 130 mld zł na koniec 2014 r. do 155 mld zł w połowie stycznia. To uderzy we współczynniki wypłacalności i możliwości udzielania nowych pożyczek. Dodatkowo w przypadku części kredytów wartość nieruchomości będzie po osłabieniu franka zbyt mała, aby całkowicie zabezpieczyć bank na wypadek niespłacenia kredytu, co dodatkowo pogorszy wypłacalność sektora finansowego. Efekty zmian kursowych dla banków widać było wczoraj na warszawskiej giełdzie, gdzie silnie taniały akcje banków.
Reklama
Obecnie niewykluczona jest powtórka sytuacji z 2009 r., gdy banki miały kłopot z pozyskiwaniem franków szwajcarskich, które są im potrzebne, by obsługiwać kredyty hipoteczne. Instytucje finansowe, którym zbraknie dewiz, powinny otrzymać wsparcie od NBP, który w krótkim terminie może im pomóc w kupowaniu szwajcarskiej waluty. To jednak jedyne działanie instytucji publicznych, które miałoby ekonomiczne uzasadnienie. Realizacja postulatów niektórych polityków i kredytobiorców, aby ustawowo obniżyć wysokość rat pożyczek walutowych, przyniosłaby więcej kosztów niż korzyści. Pomoc finansowa dla części społeczeństwa, która zdecydowała się na ryzyko zadłużenia się w walutach obcych, byłaby kosztowna dla całej gospodarki. Musieliby się na nią zrzucić wszyscy podatnicy, bo obarczenie jej kosztami sektora bankowego jest – jak wskazuje przykład Węgier – po prostu nielegalne. Mimo to działania SNB spowodowały, że „frankowcy” mogą dołączyć do górników i innych grup, które wołają o dodatkowe wsparcie od rządu. Z ekonomicznego punktu widzenia miejmy nadzieję, że pozostanie to wołaniem na puszczy.
Reklama