Anna Sobańda: Za chwilę premiera „Polskiego Gówna”, czy zamierzasz wesprzeć się w trakcie promocji jakimś skandalem?

Tymon Tymański: Jeszcze nad tym myślę. Jak coś mi wpadnie do głowy, to czemu nie. Z drugiej strony, nie chcę robić czegoś taniego. Biję się z myślami, bo stać mnie na skandal, ale ostatnio jest tylu celebrytów, łącznie z Cezarym Pazurą, który tańczy na cmentarzu w stroju kurczaka, że tanie skandale trochę mi obrzydły. Ale generalnie nie wykluczam jakiejś akcji tuż przed premierą. Mam też świadomość, że skandale w kontekście promocji postrzegane są zawsze jako tani gag. Dlatego sądzę, że lepiej może jakoś ideowo to wesprzeć, a nie szukać taniego poklasku.

Reklama

Skąd pomysł na to, by „Polskie Gówno” było musicalem?

Moja eks kochała musicale i była fanką „West Side Story”. Miałem więc świadomość, że wiele kobiet w Polsce kocha musicale, a ponieważ to one kupują książki i ciągną swoich ukochanych do kina, to one dbają o ukulturalnienie tej swojej brzydszej połowy, warto celować w ich gusta. Uświadomiłem sobie też, że musical to w ogóle jest taka formuła w Polsce niewykorzystana, którą można pięknie odnowić. Powiedzmy, że nasza próba jest dosyć ostrożna, nie jest to musical pełną gębą, ale jest to próba, którą należy zaliczyć do udanych i mamy ochotę na następne, dlatego na pewno wrócimy do tematu musicalu.

Reklama

Oglądając film, miałam wrażenie, że świetnie bawiliście się na planie.

Nie zawsze. Praca bywała ciężka, na przykład w scenie Czesława Skandala, czyli Grzesia Halamy, na stacji benzynowej było -15 stopni, więc on się dobrze nie bawił. My się bawiliśmy świetnie, siedząc w samochodzie, racząc się wiśniówką i innymi napojami wyskokowymi. Natomiast Grzesiu, poza scenami z pięknymi paniami, miał minę nietęgą, prosił o koc i cały czas drżał, bo -15 stopni to nie są przelewki. Tak więc z tą zabawą to różnie bywało. Choć bawiliśmy się na pewno lepiej niż podczas zdjęć do „Wesela” Smarzowskiego, bo tam o dziwo nie było zabawy. Tutaj zaś było tak, że rozmowy reżysera z aktorami, przy użyciu wyskokowych trunków, często były prowadzone już od 12 w południe. Ale z drugiej strony wszystko było w miarę ogarnięte. Ja jako nieudaczny producent wykonawczy tego filmu też pilnowałem, żeby tego nie działo się na planie za dużo. Nie ukrywam, że kiedy robisz film offowy i masz do czynienia z taką załogą, jak Halama, Brylewski czy Jankowski, to z dyscypliną jest ciężko. Część ludzi to są delikwenci z wszywką, którzy akurat się odszyli, albo ją sobie wydłubali, inni na przykład palili od 12 w południe, jeszcze inni coś tam wąchali, więc łatwo nie było.

Nie bałeś się, że jak zgromadzisz tylu kumpli na planie, to nie zapanujesz nad ekipą?

Reklama

Niestety musiałem na nich krzyczeć. Były momenty, że krzyczałem na nich całkiem dramatycznie. Najbardziej tragiczną akcją był plan telewizji Polwsad, bo to była scena ze statystami, na którą wydałem chyba z 50 tysięcy i tego dnia nic nie wyszło. Ja się tej sceny bałem z pół roku i faktycznie przez te dwa dni nic nie wyszło. Drugi producent zepsuł na dwa dni światła za 35 tys. złotych, Brylewski nie dojechał, więc musiałem go ściągać z Opola, a jak dotarł, był w strasznym stanie. Pojawiło się 100 statystów z „Rannego Kakao”, a ja zrobiłem błąd życia, ponieważ kupiłem im wódkę, piwa oraz pizzę i niestety na swoją zgubę dałem im to o godzinie 15. Wypili, zjedli i uciekli. Mieliśmy wówczas dużo szerokich ujęć, ale końcówkę musieliśmy już szyć z takich bliskich, klaustrofobicznych ujęć, żeby nie było widać, ile tych ludzi jest, bo miało być 100, a było 30. Więc powiem ci, że pod koniec dnia zacząłem z cicha przeklinać, a na samym końcu krzyczałem już na wszystkich i wyzywałem ich od ubeków z Woronicza. Sonia Bohosiewicz była świadkiem, jak po raz pierwszy wyszedłem z siebie. Pamiętam, że Smarzol na planie „Wesela” nigdy nie wyszedł z siebie, bo miał pana Waldka, drugiego reżysera, który krzyczał na wszystkich. Ja pana Waldka nie miałem, więc musiałem wybuchnąć.

Czyli jednak ciężka praca?

Nie tylko, bo było też wesoło. Poza tym, tematyka filmu mocno prowokowała imprezy. Są na przykład takie sceny, jak ta z Czesławem Mozilem, której ani ja, ani Czesław nie pamiętamy. Wiem tylko, że byłem w roli. Reżyser pochwalił mnie, mówił, że świetna scena, że całowałem się z Mozilem, a ja mu na to, że nie pamiętam, bo byłem na urwanym filmie. Czesław pamięta ponoć jeszcze mniej. Z reguły jednak, ponieważ musiałem wszystko ogarniać i kontrolować, to do godziny 19.00 byłem najtrzeźwiejszym człowiekiem na planie.

Dzięki temu, że imprezowaliście naprawdę, wiele scen wypadło bardziej wiarygodnie.

Tak, tam nie ma ściemy, tam jest pite i palone naprawdę.

CZYTAJ DALEJ >>>



Czy dialogi były zawsze pisane, czy bywały improwizowane?

Różnie to wyglądało. Po tym, jak zrobiliśmy zdjęcia próbne, które nie wyszły za dobrze, doszliśmy do wniosku z reżyserem Grzesiem Jankowskim, że film trzeba oprzeć o aktorów zawodowych, bo amatorzy nie są w stanie wydukać z siebie więcej niż 2-3 zdania. Chyba, że rozmawiają w swoim własnym, prywatnym temacie. I dlatego tak ustawiliśmy to w scenariuszu, że kiedy mamy monolog, czy dialog, który ma przenieść akcję z punktu a do punktu b, to temat podaje aktor, taki jak Marian Dziędziel czy Arek Jakubik, bowiem oni byli przygotowani zawsze. A w przypadku naturszczyków, takich jak Robert Brylewski czy Filip Gałązka, raczej staraliśmy się aranżować ich w temacie wypowiedzi paradokumentalnej. Kiedy zestawiasz te dwie rzeczy, nie wiesz co jest prawdą, a co nie. Marian Dziędziel, który obejrzał film, powiedział mi „stary ja tu w ogóle nie czuję, gdzie jest dokument, a gdzie jest fabuła”. I tak właśnie miało być. Tak więc są tu momenty udawane i dobrze grane, a są też momenty prawdziwe, które wynikają z biografii aktorów naturszczyków.

Zastanawiam się, ile w fabule jest waszej biografii. Bo patrząc na filmowego Jerzego Bydgoszcza i jego kapelę Tranzystory, widzimy artystów, którzy gubią się w zetknięciu z machiną show biznesu, tymczasem mam wrażenie, że Ty jako artysta świetnie tę machinę oswoiłeś.

Jakoś tam sobie radzę. Oczywiście, żeby śmiać się z Kombi, Muńka Staszczyka czy Maleńczuka, czyli moich kolegów, którym absolutnie dobrze życzę, nie mogę pokazać swojego bohatera, Jerzego Bydgoszcza jako zwycięzcę. Muszę pokazać jego słabsze strony, jego nieudaczność. Myślę, że to jest uczciwe. Ja wiem, że w filmie to jest wyolbrzymione, ale jeżeli Jerzy Bydgoszcz po części ma być mną, to muszę mu dodać dłuższy nos, trochę go skarykaturować i to zrobiłem. Oczywiście 2/3 tych anegdot, które przydarzają się Bydgoszczowi, są to moje historie albo historie moich znajomych. Na przykład historia z jednym widzem, który wychodzi siku i kapela nie ma dla kogo grać, przytrafiła się mojemu kumplowi Jackowi Kuleszy. Tak więc są to historie prawdziwe i boleśnie realistyczne.

W przeciwieństwie do Bydgoszcza, ty z mediami radzisz sobie całkiem nieźle.

Myślę, że medialnie sobie radzę, jestem osobą, która idzie po swoje i nie zamierzam umierać z głodu z powodu sztuki, którą niewątpliwie tworzę po godzinach. Stąd jak już mam dużą gębę, to staram się robić te swoje rzeczy głośne medialnie, więc jestem nieudacznym celebrytą i jakoś tam daję radę jako osoba publiczna. Jako muzyk radzę sobie trochę gorzej, bo ta muzyka sprzedaje się w 2-3 tys. egzemplarzy i z tego nie można przeżyć. Nie robię jednak z tego tragedii, tylko staram się to obejść, jak inteligentna bakteria.

Twój filmowy bohater w którymś momencie staje przed dylematem, czy trwać przy swoich ideałach, czy pójść w komercję, żeby wypromować swój zespół. Czy Tobie takie sytuacje też się zdarzały?

Ja cały czas mam takie dylematy. Talent show odmawiam już siódmy raz, wiec to jest dylemat mojego życia. Dwa razy miałem propozycję z „Idola”, tuż po odejściu Wojewódzkiego i to jeszcze były małe pieniądze. Potem miałem oferty z „Voice of Poland” i dwa razy z „Must be the music”, za które miałem już dostać kupę kasy. A ostatnio znów dzwonili z „Voice of Poland”, ale tym razem przyszli do mnie z drobnymi, więc nie miałem dylematu. Największa suma, jaką mi zaoferowano, to było ok. 300 tys., ale odmawiałem zawsze. Nienawidzę talent show, bo dla mnie to jest po prostu upadek obyczajów i zawsze powtarzam, że moi bohaterowie pokroju Lennona, Joey Kramera czy Nicka Cave takich gówien nie musieli robić. Ja się porównuję do najlepszych, nie mówię, że jestem najlepszy, ale takie mam wzorce. Uważam więc, że jeśli mam pójść do programu, gdzie się promuje głównie jury, gdzie się młodych ludzi wiąże kontraktem na 10 lat i daje im się 2 stówy, czyli wykonuje się skurwysyństwo a’la bank, więc jeśli mam do czegoś takiego pójść i stracić twarz, to przynajmniej chcę, żeby moja rodzina poczuła, że za to mogę na przykład kupić dom. Czyli żebym mógł powiedzieć „sorry, robię gówno, ale wiem, jak na nim zarobić”. Ale na razie nie jest źle, jeszcze sobie radzę bez tego.

Filmowe Tranzystory zaczynają tradycyjnie, czyli od koncertów w knajpach i małych klubach. Dziś w dobie Internetu i talent show kariery chyba wyglądają inaczej.

Niewątpliwie jest sporo artystów młodego pokolenia, którzy są bardzo zdolni. W Polsce obserwuję sporo zespołów, które śpiewają dobrze po angielsku, widać że wychowały się na dobrej muzyce, mają wszystko, żeby zostać gwiazdami, ale mają małą szansę na sukces, ponieważ u nas trochę wymiotło tak zwaną drugą ligę rocka, offu czy nawet hip hopu, czyli muzyki bardziej ambitnej, alternatywnej. Mamy do czynienia albo z main streamem, który udaje rocka, jak na przykład Feel, Perfect czy nawet Strachy na Lachy, bo to wszystko dla mnie nie ma nic wspólnego z rock’n’rollem, albo mamy dużą wyrwę, tam gdzie były kapele typu Pogodno, Kobiety, Kury czy Ścianka, a teraz nie ma nic. No i jest trzecia liga kapel, które grają świetnie, ale nie mają szans, bo są to zespoły 20-latków, którym kluby każą płacić sobie za występy. Więc obserwuję te tendencje z niepokojem i współczuję tym młodym ludziom. Bo w muzyce dzieje się świetnie, tylko po prostu jest duży przesyt i to wszystko nie jest w stanie się sprzedać. Dlatego ja uważam, że trzeba uciekać się do innych mediów. Stąd właśnie moja próba filmowa, czyli próba poszerzenia tej muzyki o trzeci wymiar, obrazkowy.

Czyli talent show to nie jest recepta na sukces?

Rozumiem młodych ludzi, którzy idą do talent show, choć nie wierzę, że dzięki temu zostaną gwiazdami. Moim zdaniem sukces ma smak małych kroczków, musi być przede wszystkim po twojemu, na twoich warunkach. Taki przykład Podsiadło. Pojawia się nagle facet, który przed chwilą był nikim, piszą mu teksty, dają muzykę i tworzą sztuczną osobowość. Dla mnie to nie jest twór artystyczny. Dużo bardziej wierzę w przykład Brodki, która rozsądnie wycofuje się, odchodzi w cień, buduje swoją markę latami i odżegnuje się od tego talent show po to, żeby wykreować siebie jako osobę niezależną artystycznie. W to wierzę, to jest powrót do korzeni, które ja znam.

Co byś zatem poradził młodym muzykom, którzy chcą się dziś wybić?

Nie mam pojęcia. Moim zdaniem, nie powinni fiksować się tylko na muzyce. Muszą być wszechstronni. Myślę, że to nie są czasy muzyki. Muzyka z różnych względów, mimo tego, że nie brakuje fajnych dźwięków, przebrzmiała. Skończyły się artystyczne możliwości, kombinacje dźwięków zostały powtórzone już tysiące razy, a od czasu grunge’u nie ma rewolucji w muzyce. Moim zdaniem dlatego, że ta muzyka nie niesie już nowej wartości, jaką jest bunt, a może raczej nie jest jedynym nośnikiem tego buntu. Jest jedną z wielu możliwości, ale nie jedynym kanałem społecznego protestu.

A może jest tak, że nie ma się przeciwko czemu dziś buntować?

To też prawda. To jest taki casus atomizacji diabła. Za komuny diabeł był wyrazisty i wszystko było czarno-białe, można było wyraźnie wyodrębnić tego diabła. Dzisiaj właściwie wszystko jest takie „chuj wie jakie”. Putin jest dobry czy niedobry? Globalizm jest dobry czy nie dobry? Są różne zdania. I to jest trochę przekleństwo naszych czasów, że wszystko jest niewyraźne, diabeł jest wielowymiarowy, chowa się w szczegółach i to powoduje też atomizację buntu, czyli że ludzie buntują się przeciwko jakimś małym rzeczom. Nie ma jednego nośnika buntu i nie ma jednego celu buntu.

Przeciwko czemu zatem ludzie się dziś buntują?

Tworzą się podwaliny społeczeństwa alternatywnego, które uczy się być w opozycji do tez medialnych. I wcale nie trzeba być artystą, żeby żyć alternatywnie. Ostatnio dowiedziałem się od kolegi, że ma kumpelę dresiarę z Gdyni, która robi sobie sama pastę do zębów, bo uważa, że te sprzedawane w sklepach trują nas związkami fluoru. Uważam, że to jest genialne, bo to jest oznaka protestu i myślenia w stylu „nie kupuję reklam, nie kupuję farmakologii, nie kupuję życia w pigułce prezentowanego przez media, tylko myślę samodzielnie”. Tworzą się zatem postawy alternatywne, które mówią na przykład pierdolę telewizję, nie czytam gazet, mam swój świat, trenuję tai chi, robię swoją pastę do zębów, mam żłobek alternatywny. To jest zajebiste i to jest moim zdaniem odpowiedź na to diabelstwo jakim jest świat, który oferuje ci pakiet, jedną tezę, wojnę religii, wojnę polityków, których notabene mam w dupie, są dla mnie kurwami i pierdolę ich wszystkich.

A ty przeciwko czemu się buntujesz?

Ja mam 49 lat, ja już się nie buntuję, ja tylko się wkurzam.

Co cię zatem wkurza?

Wiesz co, staram się, żeby mnie wkurzało coraz mniej. Pracuję nad tym, żeby się nie wkurzać. Kiedy byłem młodszy, wkurzałem się częściej, teraz mam metody na to. Pracuję nad sobą, medytuję, ćwiczę przepływ chi, sporo sportu uprawiam. Prowadzę też bardzo udane życie osobiste i twórcze, mam co robić, a jak mnie łapie jakiś wkurw doraźny, to mam bloga, na którym szybko wyrzucam to z siebie. Lepiej się wkurzyć raz a dobrze i szybko wyrzucić to na zewnątrz, niż godzinami być wściekłym. Ja staram się zamieniać to na twórczą energię. Jak mnie wkurwi i jakiś polityk, to szybko mu dojebię w radiu albo ośmieszę go na blogu. To jest też pozycja, jaką sobie wyrobiłem, mam te swoje szczekaczki i korzystam z tego. Zresztą ja to robię w dobrej wierze, bo moim zdaniem dziennikarstwo to rodzaj posługi społecznej. Dlatego uważam, że tacy ludzie jak Kuba Wojewódzki zniszczyli dziennikarstwo. To co robi Kuba, to jest zło.

Dlaczego zło?

Bo to, co prezentuje, to dziennikarstwo średniowieczne, czyli „liczę się tylko ja, a ty masz tylko jedno zdanie i w tym jednym zdaniu i tak przerwę ci dwa razy”. To jest rodzaj dziennikarstwa, którego nie znoszę, uważam za badziewie totalne i mam nadzieję, że skończy się za moment razem z Kubą. Nie mówię tego dlatego, że Kuby nie lubię, ale uważam, że to zepsuło dziennikarstwo. Taki rodzaj talk show i to że ludzie w Polsce to kupują, to jest totalna wiocha. Ten rodzaj dziennikarstwa powinien należeć do przeszłości, to trzeba zmienić.

Na zachodzie wszystkie rodzaje talk show to programy, w których słucha się rozmówcy, gdzie jest atencja, jest pytanie, które wywołuje kilka zdań i nie przerywa się rozmówcy pięć razy, żeby mu udowodnić, jaki jest głupi czy słaby.

CZYTAJ DALEJ >>>



Co ty masz do show biznesu, że tak ostro szydzisz z niego w filmie?

W Polsce mamy rozkwit światka pseudocelebrytów, mało ważnego, który napędza sprzedaż Superakowi i Faktowi i okej, niech sobie będzie, to jest druga strona medalu demokratyzacji jaka zapanowała w Internecie i w mediach, gdzie każdy może tworzyć, pisać i być ważnym. Jako buddysta akceptuję to. Tylko z drugiej strony, trzeba mieć z czym wyjść do ludzi. Nie można wyjść do ludzi z dupą napompowaną botoksem albo z tym, że jestem piękny i cudowny, bo zarobiłem milion złotych. No sekundę, gdzie jest w tym jakaś teza? U nas tylko Korwin-Piotrowska śmieje się z celebrytów i słusznie, że to robi. Ja w filmie jadę po show biznesie ostro, ale też dość zabawnie, nie jest to do końca na poważnie. Nie wytaczam armat z zamiarem zrobienia komuś krzywdy.

A zdarza się, że ktoś się obraża?

Na pewno ktoś się obrazi. Ale ostatnio na przykład Muniek Staszczyk, którego też tam trochę szargałem, powiedział „stary, bardzo dobrze, luz, ja cię rozumiem, jestem medianą osobą, jeśli nie jest po nazwisku, to okej”. Chłopakom z Kombi, którzy dostali tam ostro po garach, tłumaczę „chłopaki, postawię wam wódkę, zaproszę na riwierę gdańską, mało tego, jesteście tak wyraziści, że aż się prosi o to, żeby was ukrzyżować.” To są takie moje socjotechniki, żeby zjednać sobie tych ukrzyżowanych.

To na zakończenie powiedz, czym jest tytułowe polskie gówno? Po obejrzeniu filmu miałam bowiem wrażenie, że dla każdego może ono być czymś innym.

I bardzo dobrze myślisz. Każdy może sam sobie wymyślić, co jest dla niego polskim gównem, czy PKP, czy polska piłka nożna, czy może polski pop. Każdy może sobie coś pod ten tytuł podłożyć. Celowo też z Grzesiem Jankowskim użyliśmy takiego fortelu, żeby cały ten film opatrzyć cytatem z Tetmajera „wolę polskie gówno w polu niż fiołki w Neapolu”. Jest to moim zdaniem film, mimo tego że smutny, to afirmujący przyjaźń, lojalność, kompromis, jakąś ścieżkę ideową. Ten film ma głębszą tezę. On się oczywiście śmieje okrutnie z tych wszystkich przejawów celebryctwa, miałkości, płytkości i tandety, z drugiej strony proklamuje wartości wyższe. To polskie gówno jest więc tutaj traktowane bardziej swojsko, jako nasze gówienko. To nie jest tytuł, który piętnuje, sugeruje, że wszystko to gówno. Polskie gówno to my, my je tworzymy i też to gówienko ma swoje plusy. Gówno nie jest złem, gówno jest częścią życia. Tak więc tytuł jest trochę przewrotny. A polskie dlatego, że to podrażnia, postanowiłem pogmerać tutaj wokół widza, i ten tytuł z pewnością kogoś przyprawi o palpitację serca, ale on nie jest pejoratywny.

Nie bałeś się, że nazywając film „Polskie Gówno” już na wstępie zostaniesz posądzony o antypolskość?

Moim zdaniem ten tytuł jest patriotyczny i to jest absolutnie propolski film. Ja jestem patriotą polskim i tak to widzę. Po prostu uważam, że czyszczę stajnię Augiasza, jak Herkules. To jest mój wkład w kulturę polską. Piętnuję pewne rzeczy i przy okazji robię to pro publico bono. Ten film niewątpliwie przy okazji różnych prywatnych historii jest portretem pokolenia muzyków, którzy wychowali się już w dobie wolnej Polski. Ten film pokazuje pewien kontekst społeczno obyczajowy, jak wygląda takie życie w busie, jak wyglądają koncerty, co sobie myśli taki inteligent zamknięty z kumplami, który po prostu jedzie sprzedać swoje umiejętności i nie ma możliwości wpłynąć na to, co ludzie myślą o gwiazdach w Superaku, czy którzy głosują na audiotele. Jedyny taki pomysł to jest właśnie krzyk rozpaczy z busa, czyli rzut gównem w ekran.

Tymon Tymański - polski muzyk, kompozytor, multiinstrumentalista. Zasłynął jako odnowiciel polskiego jazzu, a zarazem twórca yassu, łączącego elementy współczesnej muzyki improwizowanej, jazzu, punk rocka i folku. Założyciel i lider albo współlider zespołów Miłość, Kury, Czan, NRD, Tymon i Trupy, Masło, Poganie, The Users, Tymański Yass Ensemble, Tymon & The Transistors, Polish Brass Ensemble, Jazz Out. Buddysta zen. Na ekrany wchodzi właśnie jego drugi film "Polskie Gówno".