ANNA SOBAŃDA: W księgarniach właśnie ukazał się pani pisarski debiut zatytułowany "Widziałam". Czy trudno było pani podjąć decyzję o napisaniu książki opowiadającej o swoim życiu?

EWA EWART: To książka, w której rozprawiam się ze swoim dotychczasowym życiem. Głównie zawodowym, ale po raz pierwszy odkryłam się również z fragmentami osobistej biografii. Cieszę, że powstała, choć długo chodziłam wokół propozycji jej napisania.

Reklama

Bała się pani?

Nie, tu nie chodziło o lęk. Po prosu nie czułam się gotowa na taka spowiedź. Dziś, po jej opublikowaniu docierają do mnie słuchy, iż trafia ona do bardzo zróżnicowanego grona odbiorców. To jest ogromna nagroda dla mnie.

Reklama

W książce można znaleźć opisy bardzo niebezpiecznych sytuacji, w które wplątywała się pani pracując nad swoimi filmami. Jedną z nich jest ta, w której dała się pani wywieźć w głąb dżungli, by przeprowadzić wywiad z zupełnie nieprzewidywalnym człowiekiem, zwanym „rzeźnikiem Kolumbii”. Czy pani w ogóle nie odczuwa lęku?

Ja tego tak do końca nie jestem w stanie wytłumaczyć. To wszystko opiera się na jakimś metafizycznym przekonaniu, że przecież mi nie może się nic złego stać. Towarzyszy mi takie przekonanie, że skoro podejmuje się jakiejś misji, której celem jest opowiedzenie o sprawach, o których świat powinien się dowiedzieć, to musi mnie to chronić. Istotnie, ja ani razu nie cofnęłam się przed żadnym zadaniem i w momencie, gdy staję oko w oko z sytuacjami potencjalnie niebezpiecznymi, nie ma we mnie lęku. To nie znaczy, że ja tych sytuacji nie odreagowywałam później. To zawsze gdzieś się odkłada, ale w chwilach konkretnych wyzwań tłumiłam w sobie strach. Mój sprawdzony system zadaniowy zawsze stawiał mu skuteczna blokadę. Inaczej nie byłabym w stanie zrealizować większości moich filmów. Kiedy w tej Kolumbii zobaczyłam paru facetów z karabinami, powinnam jak najszybciej stamtąd uciec i powiedzieć, przepraszam, pomyłka, jednak nie jadę. Ale u mnie jest tak, że tę przestrzeń, którą powinien wypełnić strach, wypełnia jakiś rodzaj ekscytacji i satysfakcja, że udało mi się dopiąć to, na co czekałam tyle czasu.

A co jeśli strach pojawi się w pani ekipie?

Reklama

Absolutnie nie narzucam nigdy takiego podejścia pozostałym członkom mojej ekipy. Pomimo tego, że jestem kierownikiem i reszta zespołu musi podporządkować moim decyzjom, to w sytuacjach gdzie w grę wchodzi narażanie na bezpieczeństwa innych, nie czuje abym miała prawo do podejmowania takich decyzji w ich imieniu. Ja zresztą generalnie stawiam na szeroką demokrację wewnątrz mojej ekipy. To się po stokroć odpłaca i wpływa na to, jaki będzie finalny efekt naszej pracy. Mam świadomość, że swoją postawą i swoim zachowaniem muszę spowodować, żeby pozostałe osoby zaangażowały się w ten film z taką samą siłą, jak ja. Bo co ja sama mogłabym zrobić, bez dobrego operatora, asystenta czy kierowcy? Dobry kierowca, w warunkach naprawdę ekstremalnych, to jest dla mnie najważniejszy członek ekipy. W tej wspomnianej Kolumbii, gdybyśmy nie mieli fantastycznego kierowcy Lelo, który później niestety zginął, a który woził nas po najbardziej karkołomnych terenach, sami nie dalibyśmy rady. Tak więc ja nigdy swojej ekipy do niczego nie zmuszam i tylko raz złamałam zasadę demokracji.

Ma pani na myśli sytuację z Czeczenii?

Tak, to była historia, w której znów wkraczamy w obszar metafizyki. Ja wielokrotnie stwierdziłam, że intuicja jest moją najlepszą przyjaciółką i ratuje mnie w wielu sytuacjach, a tu uratowała życie nie tylko mi, ale i moim kolegom. Jestem absolutnie przekonana, że my byśmy z tamtej jatki nie wyszli cało.

Proszę opowiedzieć, co się wówczas stało?

Kiedy na granicy pomiędzy Czeczenią i Inguszetią próbowaliśmy dostać się do naszej bazy, okazało się że trafiliśmy na walki pomiędzy oddziałami rosyjskimi i czeczeńskimi. Patrol nie pozwolił nam więc jechać dalej, skierowali nas do wsi Samaszki i kazali tam przeczekać. Ponieważ była północ, zapukałam do drzwi pierwszego domostwa. Mieliśmy szczęście, bo przyjęto nas tam niesłychanie życzliwie i gościnnie. Nakarmili nas i zaoferowali jeden pokój, w którym były dwa łóżka. My byliśmy w cztery osoby, więc uwaliliśmy się na te łóżka po dwie sztuki, w pełnym rynsztunku, koszmarnie zmęczeni. I za niecałe 3 godziny, obudziłam się, usiadłam wyprostowana jak szpryca na tym ciasnym łóżku, a w głowie miałam jedną, przemożną myśl „musimy natychmiast stąd wyjechać”. Obudziłam członków mojej ekipy i powiedziałam sorry, ale tym razem nie będzie żadnej demokracji, zbieramy się i jedziemy. Oni puścili pod moim adresem konkretną wiąchę przekleństw, bo wszyscy byliśmy wykończeni, ale ja działałam w jakimś amoku, jakby mnie coś prowadziło. Nakazałam więc szybkie zebranie się i odjechaliśmy. Po wylądowaniu w Moskwie dowiedzieliśmy się, że pół godziny po naszym wyjeździe na Samaszki był nalot bombowy.

Koledzy podziękowali pani za uratowanie życia?

Chyba nie, ale to i dobrze, bo mnie nikt nic nie był winien. Ja byłam po prostu szczęśliwa, że to się tak skończyło. Dojechaliśmy do hotelu w śmiertelnej ciszy i bardzo szybko się rozstaliśmy. Ja byłam pierwsza, która wzięła klucz i zniknęła w swoim pokoju. Musiałam być sama. I tam pękłam, miałam niepohamowany atak płaczu, kompletny rozstrój nerwowy. Tym bardziej, że siedziałam na jakiś pluszowych kołdrach w tym luksusowym hotelowym pokoju mając przed oczyma to, z jakiego piekła właśnie wyjechałam. Nigdy później na ten temat z ekipą nie rozmawiałam.

Osoby narażone na tak duże niebezpieczeństwo i stresujące sytuacje często borykają się z zespołem stresu pourazowego. Czy pani także zdarzyło się ponieść tak wysokie koszty emocjonalne swojej pracy?

W BBC działa bardzo sprawny i dyskretny system wsparcia dla osób potrzebujących pomocy w takich sytuacjach. Do dyspozycji jest specjalny telefon zaufania, gdzie można było zadzwonić i bez obaw poprosić o taką pomoc. Stacja bardzo troskliwie się kimś takim stacja zajmuje. Oferuje pomoc psychologiczną i możliwość odreagowania symptomów PTSD w bezpieczny sposób. Ja przyznam szczerze, nigdy z takiej pomocy nie korzystałam, jakoś sama sobie z tym radziłam, nawet z największymi traumami po realizacji najtrudniejszych tematów.

Który z filmów odbił się na pani psychice w największym stopniu?

Każdy pozostawił po sobie jakiś ślad. Inaczej odreagowywałam „Dzieci Biesłanu”, to był dość długi proces, a inaczej tę Kolumbię po której nastąpił pierwszy poważny kryzys. Mimo wszystko jakoś udało mi się otrząsnąć z każdej traumy. Najtrudniej chyba jednak wychodziłam z Biesłanu. Po realizacji pierwszego filmu przez cały czas tkwiła we mnie niepohamowana chęć ponownego spotkania z tymi dziećmi. Udało mi się do nich wrócić i nakręcić nowy film o tym, co się działo w ich życiu przez pięć lat od tamtego dramatu. Aczkolwiek musiałam ostro zawalczyć o budżet na ten dokument ponieważ BBC nie było już zainteresowane tematem. Moja determinacja i upór żeby ten film powstał opłaciły się. Po kolaudacji odezwało się kilka redakcji, które wcześniej odmawiały wzięcia tego tematu i każda zażyczyła sobie osobną wersje. Miałam więc poniekąd satysfakcję.

Ma pani wciąż kontakt z tymi dziećmi?

Dziś już nie, ale przez te pięć lat od momentu powstania pierwszego filmu miałam. Ten powrót po pięciu latach i realizacja kolejnego dokumentu, były jakimś rodzajem dopięcia tego tematu. Mam ogromną nadzieję, że jeszcze prywatnie się kiedyś z nimi spotkam. Wielu z nich dziś to już dorośli ludzie. Bardzo mnie ciekawi jak wyrośli, jak ułożyli sobie życie i jak wyszli z tamtych bolesnych doświadczeń. Poczułam jednak ogromną ulgę, kiedy ten pierwszy film spotkał się z aprobatą dzieci, które w nim wystąpiły. Dzięki temu, że film okazał się dokładnie takim, jaki im obiecałam, nie zawiodłam ich zaufania. To mi otworzyło drogę do ponownej realizacji i po zrobienia drugiego filmu.

Czy pracując nad swoimi filmami miewała pani dylemat, czy ważniejszy jest dobry materiał, czy dobro bohatera?

Oczywiście, często towarzyszą mi takie myśli. Ale proszę mi wierzyć, ludzie noszą w sobie straszliwe historie, które choć są osobiste, to są też cennymi dowodami na praktyki o dużej szkodliwości społecznej, często dowodami przestępstwa lub świadectwami jakiegoś potwornego procederu. Poza tym, niemalże zawsze stykałam się z sytuacjami, gdzie dla tych ludzi, możliwość wygadania się, wyrzucenia tego z siebie, była formą terapii, poradzenia sobie z traumą. Ale ja nigdy nikogo do tego nie zmuszam. Często zdarza się, że zapraszam do udziału bohatera, który po opowiedzeniu swojej historii do kamery, może narazić się na niebezpieczeństwo. Ponieważ osoby te, czasem nie mają świadomości zagrożenia, na które się narażają, czuję się odpowiedzialna uprzedzić ich o nim i dać możliwości wystąpienia anonimowego. Tutaj wkraczamy na obszar etyki i moralności, którą w jakimś zakresie każdy z nas w sobie nosi. Dla mnie zapewnienie bezpieczeństwa bohaterowi jest zawsze kwestią nadrzędną. Każdy dokument, bez względu na to jak jest doskonały i ważny, jest tylko kawałkiem telewizji. Nie warto więc, dla kawałka telewizji narażać czyjegoś bezpieczeństwa, czy tym bardziej życia.

W trakcie zbierania materiałów do swoich filmów, kilkukrotnie miała pani okazję rozmawiać z terrorystami, tyranami, odpowiedzialnymi za wiele okrutnych zbrodni. Jak podchodzi pani do takich spotkań?

W takich sytuacjach wyłączam cały system nazewnictwa i etykiet, które w kontekście tych osób funkcjonują. Ja jestem bardzo ciekawa ludzi, co chyba po części wynika z mojego zawodu. Naprawdę staram się podchodzić do takich spotkań bez uprzedzeń i bez względu na to, co wiem na temat danej osoby, staram się wyrobić własną opinię. Ciekawi mnie, co się stało, że ten człowiek stał się zły, bo przecież on się taki nie urodził. Nie dorastał z przekonaniem, że będzie obcinał ludziom głowy w imię jakichś przekonań. To się stało z jakiegoś powodu. I ten wspomniany już „rzeźnik Kolumbii”, czyli Carlos Castano, wytłumaczył mi to bardzo prosto. On działał w poczuciu zemsty, która zrodziła się w nim gdy miał 7 lat i widział, jak partyzanci zabili jego ojca. W rozmowie z nim, nie znalazłam nawet cienia żalu za jego życiowe wybory. Na poziomie prywatnym, wzbudza to mój bunt i awersję, ponieważ jest to filozofia zupełnie mi obca, ale jako dokumentalistka mam obowiązek z takimi ludźmi rozmawiać.

Zrozumieć to jedno, ale usprawiedliwić to zupełnie inna sprawa. Czy zdarzyło się pani kiedyś po takim spotkaniu usprawiedliwić zachowania, które wcześniej kategorycznie pani potępiała?

Usprawiedliwienie nie, bardziej bezstronne zrozumienie. Zemścić można się na różne sposoby, ale Carlos Castano powielał to, co zrobiono jego ojcu po stokroć. Mordował nawet Bogu ducha winną ludność cywilną, którą podejrzewał o sympatyzowanie z partyzantami. To jest oczywiście godne potępienia. Chęć zemsty jestem w stanie zrozumieć, ale sposób jej realizacji potępiam.

A czy są postaci, z którymi nigdy w życiu nie przeprowadziłaby pani rozmowy?

Nie, nawet ludzie o zupełnie obcych dla mnie, odmiennych od moich przekonaniach i cieszący się jak najgorszą opinia mnie fascynują. Ciekawi mnie rozmowa z takim człowiekiem, chcę się dowiedzieć kim jest, dlaczego ma takie poglądy i w jaki sposób zabrnął w ślepą uliczkę.

W swoich filmach pokazuje pani często tragiczny los ludzi narażonych na wojny, czy prześladowania. Czy zdarzyło się pani kiedyś poczuć rozczarowanie, że pani film niczego nie zmienił, że nie wpłynął na poprawę losu jego bohaterów?

Tak było w przypadku filmu o Korei Północnej. Mnie rzadko brakuje słów, ale nie jestem w stanie określić co czułam po wywiadzie ze strażnikiem więziennym, który bez żadnych emocji opisywał nam eksperymenty biologiczno-chemiczne na ludziach, jakie przeprowadza się w koreańskich więzieniach. Jednak jeszcze większym obrzydzeniem napawa mnie reakcja możnych tego świata, ludzi, którzy mają siłę sprawczą, aby spróbować to zmienić. Tymczasem oni martwią się dziś jedynie o guzik nuklearny Korei, o ile ona w ogóle takowy posiada. Ten rzekomy guzik, co do istnienia którego nie jestem wcale przekonana, to jest jedyna karta przetargowa, jaką Koreańczycy mają wobec reszty świata. Na ołtarzu tego rzekomego rozbrojenia Korei są zaś poświęcone tysiące istnień ludzkich. Świat, który potępia holocaust i potępia jego sprawców toleruje to, że tacy sami oprawcy działają obecnie w Korei. Tam współcześnie, w komorach gazowych są przeprowadzane eksperymenty na ludziach i świat nie jest w stanie zareagować? Przecież jesteśmy jedną wielką rodziną. Dziś nie ma usprawiedliwienia dla bierności świata wobec tego, co tam się dzieje. My ten film robiliśmy przez rok, ponieważ wiedziałam, na jakich frontach będą nas za niego atakować, musiałam umieć obronić każdą postawioną w nim tezę. I dopóki nie miałyśmy 200 proc. pewności, co do wiarygodności wszystkich zeznań i świadków, dokument nie ujrzał światła dziennego. Poczułam ogromną frustrację, kiedy okazało się, że film wprawdzie odbił się szerokim echem na świecie, ale nie poszły za tym żadne konkretne inicjatywy. W łagrach w Korei Północnej w dalszym ciągu giną ludzie, często w straszliwych męczarniach. Co z tego, że zdobył kilkanaście nagród? Oddałabym wszystkie za to, żeby miało to jakieś konkretne przełożenie na los ludzi, którzy są tam w zamykani. A tak miałam wrażenie, że uczestniczę w jakimś cyrku. Ale po tym sobie przetłumaczyłam, dla własnego zdrowia psychicznego, że jestem szczęściarą, że w ogóle mogę takie filmy robić, na resztę nie mam wpływu.

A zdarzały się pani jakieś naciski czy presja z góry na to, by jakiś temat przedstawić w taki a nie inny sposób?

Nigdy. To był cudowny komfort tworzenia w warunkach pełnej swobody twórczej. Nigdy nie miałam ingerencji czegoś, co można nazwać cenzurą.

W książce można przeczytać także rozdział poświęcony pracy nad filmem o Władimirze Putinie. Nakręciła go pani w początkach jego kariery, kiedy obejmował władzę na Kremlu. Czy chciałaby pani zrobić film o Putinie współczesnym?

Bardzo chętnie zrobiłabym film o nim, ale z jego udziałem. Bardzo wątpliwe jednak, aby zgodził się na wywiad. Putin to kuriozalne i fascynujące zjawisko na dzisiejszej scenie politycznej. To jest postać, z którą we współczesnym świecie pozostaniemy jeszcze na wiele lat, ponieważ jestem przekonana, że ten polityk dobrowolnie sam ze sceny nie zejdzie.

Pani film o Putinie kończy się jednym wielkim znakiem zapytania, dlaczego?

To był pierwszy, dogłębny dokument na temat Putina, jaki powstał na krótko po tym, jak został prezydentem Rosji. Był postacią mało znaną, wskoczył na centralną scenę polityczną, jak ten przysłowiowy królik z kapelusza. Był projektem wpływowej grupy ludzi skupionej wokół Kremla i Borysa Jelcyna, która poprzez naznaczenie Putina chciała zachować te wpływy. W samym Putinie od początku ścierały się dwie osobowości: byłego oficera KGB i człowieka, który otarł się o wczesną demokrację, kiedy pracował jako asystent burmistrza Sankt Petersburga, Anatolija Sobczaka. Kiedy powstawał mój film, nie było wiadomo, która z tych osobowości ostatecznie w nim zwycięży. Postawienie znaku zapytania było jednym właściwym rozwiązaniem.

Czyli nie zaskoczyło panią to, w jakim kierunku rozwinął się Putin jako polityk i jego strategia działania?

Nie. Przez kolejne lata śledziłam z uwagą drogę tego polityka i dziś już na to pytanie można odpowiedzieć bez trudu. Putin okazał się produktem systemu. Jego manifest polityczny ujawnił się w całkowicie w stwierdzeniu, że upadek ZSRR był największą katastrofą XX wieku.

W kontrze do Putina, w pani książce jest postać Michaiła Gorbaczowa. Trudno nie zauważyć, że darzy pani tego polityka sympatią.

Tak, ja mam słabość do Gorbaczowa, o której w trakcie realizacji filmu musiałam zapomnieć. To jest bardzo ciepły człowiek, pełny poczucia humoru i ciętych ripost. Obserwowałam jego działania na etapie pierestrojki, kiedy jego plan zaczął się poważnie sypać. Gorbaczow chciał dokonać rzeczy niemożliwej, zmienić system bez jego rozmontowania. Dramat tego człowieka jako polityka polegał jeszcze na tym, że urodził się za wcześnie, wyprzedzał swoją wizją społeczeństwo, które za nim nie nadążało. To jest w dalszym ciągu człowiek znienawidzony przez większość rodaków, obwiniających go za to, że powalił Rosję na kolana. Utraty godności, którą Rosjanie sobie bardzo cenią, nigdy mu nie wybaczą. A z kolei zachód, Amerykanie zawsze będą mu głęboko wdzięczni za ogromne zasługi w doprowadzeniu do zakończenia zimnej wojny.

Media

Pani jako dziennikarka była naocznym świadkiem kilku takich przełomowych wydarzeń dla historii świata. Czuje się pani poniekąd szczęściarą, że dane było pani obserwować to na własne oczy?

Tak, absolutnie. Ktoś kiedyś zadał mi pytanie, czy był jakiś okres historyczny, w którym chciałabym się urodzić. I ja odpowiedziałam, że urodziłam się chyba w najlepszym momencie. Pamiętając schyłek komunizmu, obserwowałam jak upadał ten system i jak Europa wschodnia i centralna zaczęła tworzyć własną narrację polityczną. To jest nieprawdopodobna uczta dziennikarska.

Znaczna część pani kariery zawodowej przypada na BBC. Czy zaczynając pracę w jednej z największych telewizji świata, miała pani kompleks dziewczyny ze wschodu?

Wtedy już nie. Ja tylko raz miałam taki kompleks, gdy jako studentka pojechałam na stypendium do Madrytu. A zaczynając pracę w BBC miałam już spore doświadczenie, okrzepłam. Zanim po raz drugi zamieszkałam w Londynie, miałam za sobą kilka lat życia na Zachodzie. Przypomniałam sobie o kompleksach tylko raz, na pierwszym zebraniu redakcji, podczas którego przedstawiono mnie całemu zespołowi. Jeden z kolegów, całkiem zresztą przyjaźnie, i chyba w dobrej wierze, po tym jak dowiedział się, ze jestem Polką, wypalił, ze on ma sprzątaczkę z Polski. Wtedy mnie zakuło, to prawda, ale poza tym, nikt nigdy w BBC nie dał mi odczuć, że ja pochodzę z jakiegoś gorszego świata. Wręcz przeciwnie, często spotykałam się z wyrazami uznania dla mojej skuteczności działania, dla tego że znam języki, co było tam raczej ewenementem. Czułam się więc w pełni zaakceptowana i traktowana jako wartościowy członek tej redakcji.

BBC w Polsce wciąż jest traktowane jako kanon standardów dziennikarskich. Jak z tej perspektywy ocenia pani polskie media?

Stan mediów w Polsce jest naturalną konsekwencją procesu, który się tu dokonał przez ostatnie 25 lat. Uważam, że bardzo dużo dobrego się w tej dziedzinie zadziało i wciąż się dzieje. Są też media, które w dalszym ciągu poszukują swojej tożsamości.

Na pewno zauważyła pani jednak, że zarówno w polskich mediach, jak i w polskim społeczeństwie nastąpił bardzo wyraźny podział na dwa obozy. My tym faktem bardzo się emocjonujemy, ale czy jest to coś wyjątkowego na tle innych narodów?

Specyfiką polską na pewno jest intensywność tego podziału i sposób, w jaki jest on manifestowany. Natomiast Polska nie jest jedynym krajem, w którym tego typu podział występuje, nie jest też jedynym krajem, w którym dramatyczne wydarzenia, dotykające naród są w stanie podzielić społeczeństwo. Trudno jednak czasami zrozumieć intensywność w zaznaczaniu tych podziałów. Ktoś kto patrzy na to z zewnątrz na pewno będzie miał problem ze zrozumieniem tego.

Zrobiła pani film o Smoleńsku, nie bała się pani reakcji na niego, albo tego że zostanie pani w ten podział wpisana?

Nie czułam takich obaw, aczkolwiek wiedziałam że dotykam miękkiego podbrzusza. w momencie w którym ja zabrałam się do realizacji tego tematu, społeczeństwo już było bowiem podzielone. Już wówczas były osoby, które miały swoją wersję tego co stało się w Smoleńsku i żadne śledztwo nie przekonałoby ich, że było inaczej. Na szczęście dla mnie, z punku widzenia mojego dokumentu, ten spór zarysował się na tyle wcześnie, że pozwoliło mi to ustrzec się przed takim pomysłem na ten film, który dolewałby oliwy do ognia, włączał się w ten spór, czy dał mu dodatkowe argumenty. Ja skupiłam się na tym, co mnie interesuje najbardziej, czyli na aspekcie ludzkim. Owszem, to była potężna trauma dla całego narodu, ale jest to również 96 indywidualnych tragedii i dla członków rodzin ofiar, ten wymiar był najważniejszy. Dlatego ja postanowiłam się na tym wymiarze skupić.

Film o Powstaniu Warszawskim zaś nazwała pani jednym z najważniejszych w swojej karierze. Dlaczego?

Tak, przede wszystkim ogromnym przywilejem było dla mnie spotkanie się z naocznymi świadkami, tego wydarzenia. Dla mnie to jest niesamowite pokolenie. Poza indywidualnymi postaciami, bohaterem tego filmu jest również sama Warszawa, miasto które kocham. Traktuję trochę ten film jako moje spłacenie długu wobec tego miasta. Zresztą mieszkam na ulicy Kamila Baczyńskiego, niedaleko Placu Powstańców, wiec znów wkradło się trochę metafizyki.

Po tylu latach pracy i życia poza granicami, współpraca z TVN24 skłoniła panią do powrotu do ojczyzny.

Ta współpraca była jednym z elementów mojej decyzji, o której zaczęłam myśleć jeszcze w 2006 roku, czyli zanim pojawił się TVN24. Odejście z BBC było procesem, który trwał parę lat. Okazuje się, ze nie tak łatwo jest odejść z korporacji! Jednak rezygnacja ze stałego etatu po 20 latach okazała się bardzo dobrym krokiem i nigdy tej decyzji nie żałowałam. Tym bardziej, ze jednym z warunków mojego odejścia była możliwość zachowania współpracy z firmą z pozycji freelancera.

Czy powrót do Polski to był powrót do siebie, czy może kolejny etap?

Raczej kolejny etap. Powiem więcej, ja nie wiem, czy to jest już mój ostatni przystanek. Na pewno chcę mieć w Warszawie swoją bazę, bo jestem Polką i warszawianką z krwi i kości, od wielu pokoleń i bardzo jestem z tego dumna. Jednocześnie wciąż jestem otwarta na kolejny scenariusz, jaki mi przyniesie los. Do tej pory nie narzekam na jego propozycje.

Co było dla pani najtrudniejsze w powrocie do Polski?

Może nie tyle najtrudniejsze, co zaskakujące. Zwłaszcza po 30 latach na Zachodzie, z czego 20 mieszkałam w jednym z najbardziej kosmopolitycznych miast na świecie, jakim jest Londyn. Mam tu na myśli wciąż jeszcze bardzo silny konserwatyzm społeczeństwa polskiego, mały margines tolerancji i akceptacji dla inności i odmienności. To jest moja obserwacja, a nie krytyka.

Czy jest jakiś film, o realizacji którego pani marzy?

Ten następny który zrobię, bo to będzie na pewno ten właściwy.

Ewa Ewart - polska producentka filmów dokumentalnych, od 1993 roku związana ze stacją BBC. W latach 80-tych pracowała dla hiszpańskiej agencji informacyjnej EFE oraz dla CBS News. W latach 1981–1985 nadawała reportaże z Europy Wschodniej. W 2009 otrzymała nagrodę im. Andrzeja Woyciechowskiego za cykl „Dokumenty Ewy Ewart” emitowane w TVN24. Laureatka nagrody Wiktor za rok 2009 w kategorii twórca najlepszego programu telewizyjnego. Na rynku, nakładem Wydawnictwa Czerwone i Czarne właśnie ukazała się jej książka zatytułowana "Widziałam"