Tradycyjnie zwykło się przywiązywać dużą wagę do pierwszej podróży zagranicznej nowo wybranego prezydenta czy premiera. Bo kierunek tej podróży ma nie tylko znaczenie symboliczne, ale określa priorytety w relacjach zagranicznych. Prezydent Aleksander Kwaśniewski podczas pierwszej kadencji udał się do Berlina, Lech Kaczyński do Watykanu, a Bronisław Komorowski do Brukseli.

Reklama

Dokąd powinien udać się Andrzej Duda?

Moim zdaniem absolutnie do Brukseli, z co najmniej dwóch powodów. Powód pierwszy, choć mniej ważny: choć jeszcze nie zdążył niczego zrobić jako prezydent, już część mediów zagranicznych przypięła mu etykietkę eurosceptyka. Wybierając Brukselę i spotykając się tam także (poza oczywiście politykami) z przedstawicielami mediów europejskich prezydent będzie miał okazję skonfrontowania stereotypu z rzeczywistością. Ważniejsze będzie przesłanie wysłane tym samym do polityków. Po drugie, już od 11 lat jesteśmy członkiem Unii i to w dodatku jednym z większych jej krajów.

Reklama
Reklama

Niezależnie od trudności jakie przeżywa UE, to Bruksela ma coraz większy wpływ na to, co się dzieje w krajach członkowskich, także w Polsce. To w istocie nasz najważniejszy partner. Spotkania z szefem Komisji Europejskiej, Jean-Claudem Junckerem, Parlamentu, Martinem Schulzem i przede wszystkim szefem Rady,Donaldem Tuskiem byłyby znakiem dobrej woli .

Niezależnie od różnic i walki politycznej wewnątrz Polski, niezależnie od tego, że Tusk nie wziął udziału w zaprzysiężeniu na zewnątrz trzeba przynajmniej udawać dobre relacje. Tusk jest Polakiem na najwyższym unijnym stanowisku i spotkanie nowego polskiego prezydenta z polskim przewodniczącym Rady byłoby wydarzeniem nie tylko medialnym. Podróż do Brukseli byłaby korzystna dla Dudy także dlatego, że to miasto jest mu dobrze znane. Najpierw, prawie dekadę temu, jeździł do Brukseli jako wiceminister sprawiedliwości na unijne spotkania ministrów sprawiedliwości, a następnie przez ostatni rok był euro deputowanym, zna zatem mechanizm unijny, zna ludzi i nie jest – wbrew przypinanej mu przez oponentów łatce – anonimowy. Ale Bruksela to także siedziba główna NATO, spotkanie z szefem sojuszu Jensen Stoltenbergiem jest tym bardziej istotne, że w przyszłym roku w warszawie odbędzie się szczyt NATO.

Drugi w kolejności powinien być Berlin, bo to także zrywanie stereotypu. Duda przedstawiany jest jako germanofob, który już w czasie pierwszego orędzia większe zagrożenie widział w Niemczech, niż w Rosji – jak w kuriozalnym tekście napisała Anne Applebaum. Słuchałyśmy chyba dwóch różnych orędzi, bo publicystka i zarazem małżonka byłego szefa dyplomacji Radosława Sikorskiego, usłyszała słowa, które nie padły. Niemcy są nie tylko potężnym sąsiadem Polski, ale i największym krajem unijnym. Wiem, że są pomysły, by to Berlin był pierwszą stolicą do odwiedzenia. Cóż, Unia Europejska jest ważniejsza dla Polski od Niemiec, a choć Niemcy są unijnym hegemonem, to jednak nie są oficjalnie "dyrektorem" Unii.

I wreszcie celem trzeciej podróży powinien być któryś z środkowoeuropejskich krajów: najlepiej Budapeszt lub Bukareszt. Prezydent Duda wspominał, iż chciałby wzorem prezydenta Kaczyńskiego wzmocnić relacje z krajami środkowo i wschodnioeuropejskimi. Choć węgierski premier Viktor Orban jest w Brukseli uważany za enfant terrible, flirtujące z Rosją (ale czy naprawdę bardziej od Francji, Włoszech, Hiszpanii czy Austrii?), zawsze przywiązywał dużą wagę do relacji z Polską i to do Polski udał się po reelekcji z pierwszą wizytą zagraniczną.

Jeśli nie Węgry, to Rumunia – największy po Polsce z nowych krajów członkowskich, przedwojenny sojusznik Polski. Podróż na Litwę nie byłaby złym pomysłem, tym bardziej, że do omówienia jest sytuacja mniejszości polskiej. Polska i Litwa mają ten sam powód niepokoju – politykę rosyjską.

Odradzałabym natomiast prezydentowi udanie się z pierwszą podróżą do Stanów Zjednoczonych (byłby to wielki afront w stosunku do Europy, w dodatku jak dotąd na naszej sympatii do Ameryki nie wychodziliśmy najlepiej) oraz na Ukrainę (niepotrzebne prowokowanie Rosji, które od początku określiłoby prezydenta jako kolejnego rusofoba).