1/3 z 30 mln uprawnionych do głosowania nie potrafi poprawnie wskazać Polski na mapie świata, a kolejna 1/3 nie wie nawet, co to mapa. Równie dobrze można by zapytać wiewiórek, czy chcą, aby wyciąć wszystkie brzozy i w ich miejscu posadzić orzechy laskowe. Oczywistym jest, że odpowiedzą „tak”. Bo myślą egoistycznie – o sobie i o tym, co tu i teraz, a nie o tym, że za 30 lat będą tak przeżarte, że nie dadzą rady nawet wdrapać się jedna na drugą, aby się rozmnażać.
A na koniec chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz - po to wybieramy polityków, żeby to oni podejmowali za nas trudne decyzje i ponosili za nie odpowiedzialność. Jeżeli teraz pójdziemy do referendum i zagłosujemy źle, to w przyszłości będziemy mogli mieć pretensje wyłącznie do siebie. To zupełnie bez sensu. Nie będzie nawet na kogo zwalić winy.
Zachęcam was zatem, abyście w najbliższą niedzielę olali referendum, a oszczędzony czas poświęcili na konsumpcję rosołu wspólnie z rodziną, wypad na grzyby, poszukiwania złotego pociągu, przygarnianie uchodźców albo wizytę w salonie Volkswagena. Tam powinniście już znaleźć e-Golfa, czyli golfa zasilanego energią elektryczną.
W przeszłości jeździłem już kilkoma „elektrowozami” i każdy z nich był wyjątkowy na swój sposób. Bmw i3 zrobiło na mnie wrażenie osiągami i stylistyką, kia soul EV tym, że jest najlepszą kią, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia, a mitsubishi i-Miev tym, że nie rozpadło się zaraz po ruszeniu z miejsca. To, co odróżnia e-Golfa od wszystkich tych samochodów, to fakt, że... jest po prostu golfem. Zwykłym, niezwracającym na siebie uwagi, pospolitym autem kompaktowym. Wszystko, co znacie ze zwykłego golfa, jest także tutaj – przyzwoita ilość miejsca, świetna ergonomia i deska rozdzielcza wyciosana w kamieniu. Za każdym razem, gdy wsiadam do tego samochodu, odnoszę wrażenie, że konstruując go, Niemcy wzorowali się na bunkrze – zarówno jeżeli chodzi o stylistykę, jak i solidność oraz praktyczność. Większość współczesnych samochodów jest dobrze wykonana i ma na pokładzie porządne, przyjemne w dotyku materiały. Ale tylko w golfie wszystko to sprawia wrażenie gotowego przetrwać wybuch bomby – po nim wystarczy prawdopodobnie tylko odkurzyć wnętrze.
Reklama
Łatwość, z jaką obsługuje się wszystkie pokładowe urządzenia, pozycja za kierownicą, komfort foteli, ogólna atmosfera panująca we wnętrzu, przejrzystość wskaźników – w tych kategoriach golf jest absolutnym liderem w swoim segmencie. A w zasadzie to klasą sam dla siebie. Mimo to nigdy bym go nie kupił. Bo brakuje mu charakteru. Nawet w 300-konnej wersji R to ciągle golf – grzeczny i posłuszny. Jest jak dziecko, z którym rodzice nie mają problemów: świetnie się uczy, nie wagaruje, nie popala, nie chowa pod łóżkiem świerszczyków, nie zadaje się z podejrzanym elementem, za to gra na skrzypcach i ma zadatki na szachowego mistrza. Innymi słowy, jest strasznym nudziarzem. I jest więcej niż pewne, że będzie z wami mieszkać do 40. urodzin.
Reklama
Jedynym golfem, w którym brak charakteru zupełnie mi nie przeszkadza, jest właśnie ten z literką „e” na początku. Maksymalnie możecie nim pojechać tylko 140 km/h, a dojazd z Warszawy do Trójmiasta zajmie wam dwie doby, a mimo to jest fantastyczny! Wciskacie przycisk Start/Stop i poza zapaleniem się kilku kontrolek nic się nie dzieje – nic nie słychać, nie ma żadnych zmian biegów, jest tylko pełen moment obrotowy dostępny w ułamku sekundy i specyficzne "ziuuuuuuuuu..." towarzyszące przyspieszaniu. Słowami naprawdę trudno to wyrazić. Owszem, osiągnięcie stu na godzinę zajmuje dość dużo czasu, bo ok. 10 sekund, ale jest to 10 sekund, w których kąciki waszych ust będą spotykały się z tyłu głowy - tyle niewytłumaczalnej radości daje to auto. Jednak w moich oczach jego największym atutem jest zasięg. Codziennie dojeżdżam do pracy 40 km, z czego 30 – autostradą. W bmw i3 oraz kii soul EV pokonywałem dystans w obie strony z duszą na ramieniu, podjeżdżałem pod drzwi garażu z niemal rozładowanymi bateriami. Tymczasem golfem jechałem po autostradzie maksymalne możliwe 140 km/h, korzystałem z pełnej mocy jego silnika, bawiłem się, a i tak jeszcze zostawało mi zasięgu na 40–50 km. Poruszając się wyłącznie po mieście, realnie można przejechać nim na jednym ładowaniu 160–170 km. Niestety, samo ładowanie trwa stanowczo za długo – 12–13 godzin do pełna, ze zwykłego gniazdka z prądem.
Po przejechaniu się w ostatnim czasie kilkoma autami elektrycznymi nie mam już wątpliwości, że zmienią one świat motoryzacji. W jakim stopniu? Mniej więcej w takim samym, jak wibratory na baterie zmieniły seks. Dostarczą sporo radości na krótkim dystansie, ale prawdziwa jazda nadal będzie się odbywała w tradycyjny sposób.