Przez kilka ostatnich dekad coraz częściej pojawiały się poglądy (Huntington, Rawls, Fukuyama) głoszące, że bardzo istotne elementy myśli europejskiej, jak na przykład idea wolności, czyli liberalizm, niewątpliwie cechują naszą myśl, ale niekoniecznie stanowią część poglądów właściwych dla innych cywilizacji czy też innych, niezachodnich części świata. Toczył się wewnątrz Zachodu spór między uniwersalistami, czyli zwolennikami globalizacji, oraz myślicielami bardziej ostrożnymi, którzy ograniczali ważność swoich poglądów do cywilizacji zachodniej i to – jak John Rawls – do jej ostatnich dwustu lub trzystu lat.

Reklama

Poglądy takie mają swoje konsekwencje, chociaż ich autorzy starannie odmawiali wartościowania. Inni są inni i tyle. Mimo ostrożności izolacjonistyczne konsekwencje takiej postawy były oczywiste, a problem tak często omawianej wielokulturowości stawał w nowym świetle. Jeżeli bowiem inni są inni, to podważone zostają zarówno uniwersalistyczne podstawy filozofii, jak i praktyczne możliwości porozumienia.

Można mieć wątpliwości, czy filozofia może przetrwać, jeżeli odrzuci uniwersalizm (zapewne kiepsko) i czy nasza kultura może przetrwać w obecnej postaci, jeżeli odrzuci wielokulturowość. O tym jednak w zasadzie nie myślano, dopóki nie było praktycznego problemu. Filozofowie ochoczo podcinali gałąź, na której siedzieli, a my powszechnie sądziliśmy, że wielokulturowość to tylko forma wzbogacenia kultury europejskiej.

Nagle okazało się na skutek czysto fizycznej – i w mniejszym stopniu kulturowej – presji milionów imigrantów, że humanizm ma się marnie, a uniwersalizm po prostu znika. Politycy próbują jakoś poradzić sobie z tym problemem, zachowując choćby fundamenty dawnych zasad, a społeczeństwa tak reagują na innych, jak zawsze reagowały, co wiemy zarówno z historii, jak i z socjologii. Jak zatem wygląda w takim okresie sytuacja praw człowieka oraz humanizmu stanowiącego podstawę demokracji?

Reklama

Nie chodzi o reakcje społeczne ani o widoczną bezradność polityków europejskich, lecz o samo sedno tradycji politycznej myśli uprawianej w Europie. Jak mamy się odnaleźć, skoro nie potrafimy odszukać w naszej tradycji dostatecznych podstaw do odnowienia filozofii uniwersalnej i humanistycznej? Czy filozofia już nigdy nie będzie taka, jaka była przez dwa i pół tysiąca lat? I czy jesteśmy skazani na partykularyzm i izolacjonizm, na dehumanizację innych?

Gdyby tak było, oznaczałoby to, że Europa jako norma, jako kultura, jako duchowość po prostu albo się skończyła, albo ulegnie tak drastycznej zmianie, jakiej nawet sobie nie wyobrażamy. Nie będzie już taka, w jakiej się wychowaliśmy i jaką sobie cenimy. Nie będzie już taka, do jakiej Polacy i inne zniewolone kraje dążyły aż do 1989 r., ani też taka, z jakiej dumni byli mieszkańcy Europy Zachodniej.

Czy możemy w obecnej, praktycznie niesłychanie trudnej sytuacji uratować sens idei europejskiej? Nie mam najmniejszych wątpliwości, że możemy, ale mam wątpliwości, czy podejmiemy odpowiedni wysiłek. Droga bowiem wiedzie tylko do tych zasad, na których budowaliśmy nasze życie publiczne dotychczas, czyli do uniwersalizmu i humanizmu. Innej drogi po prostu nie ma. Trzeba zatem ruszyć tą drogą, a nie czekać bezczynnie na koniec tego świata, jaki znaliśmy i – na ogół – lubiliśmy.

Reklama