W tej zawiłej historii jest anonimowy internauta, który ponoć dla żartu zakłada na Twitterze fałszywe konto Tomasza Lisa. Jest posiadacz innego konta przedstawiający się w prywatnych rozmowach jako Wojciech Łączewski, który z rzekomym Lisem koresponduje i nieświadom prowokacji wylewa swoje żale na ekipę Jarosława Kaczyńskiego. Jest trójka dziennikarzy śledczych (wśród nich Sylwester Latkowski), którzy o skandalicznym zachowaniu pewnego znanego sędziego donoszą w tekście opublikowanym przez Kulisy24.pl. Jest wreszcie słynny spec od podszywania się Paweł Miter (to on w 2012 r. wykazał służalczość ówczesnego prezesa gdańskiego sądu Ryszarda Milewskiego wobec rządzących), który na stronie WWW "Warszawskiej Gazety" ujawnia, że chodzi o Wojciecha Łączewskiego, tego samego, który skazał byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego na karę bezwzględnego więzienia.
Układanka wydaje się kompletna. I jakoś nikt nie zauważa, że brakuje w niej samego... Łączewskiego. Doświadczeni dziennikarze dziwią się, że sędzia wykazuje się nieprawdopodobną wręcz naiwnością, ubolewają też z powodu coraz częstszej praktyki zawłaszczania czyjejś tożsamości w internecie, mimo że jest to przestępstwo. W tekście pióra Latkowskiego i spółki nie widać jednak śladu po próbie skontaktowania się z bohaterem skandalu i zapytania, czy upadł na głowę. Z kolei Paweł Miter zadowala się odpowiedzią rzecznik sądu, która elegancko wysyła go na drzewo, jako że sprawa nie dotyczy sfery orzekania.
Miter obszernie cytuje tylko wymianę wiadomości między osobą zapewniającą, że jest Łączewskim i osobą twierdzącą, że jest Lisem. A wersja Wojciecha Łączewskiego jest prosta jak konstrukcja cepa: ktoś się pod niego podszył. Nie pierwszy zresztą raz, właśnie dlatego już kiedyś złożył w prokuraturze zawiadomienie w związku z podawaniem się za niego w sieci (postępowanie umorzono z powodu niewykrycia sprawcy). W dodatku okazuje się, że sędzia właśnie orzeka w procesie wytoczonym w związku z publikacją pewnej gazety, której redaktor naczelny domagał się dla niego dyscyplinarki. Pismo to ma tego samego wydawcę (i niektórych autorów), co "Warszawska Gazeta".
Ot, drobne szczegóły. Kto by się nad nimi pochylał, skoro wszystko tak idealnie do siebie pasuje. Żeby było jasne: wcale nie mam pewności, że sędzia Łączewski nie ma nic za uszami (choć i tak pewnie zaraz dowiem się, że bronię "mafii w togach"). Zakładam też, że dziennikarze mieli czyste intencje, nawet jeśli była to zwykła chęć wysłania w świat sensacyjnego newsa. Ja tylko wciąż pamiętam dawne, przedinternetowe czasy, gdy szefowie nie wpuszczali na łamy artykułów bez uzyskania odpowiedzi na sakramentalne pytanie: A co powiedziała druga strona?. Temat drążyło się tak, by doskrobać się do dna. A jak wypływały jakieś "szczegóły", to skrobało się jeszcze głębiej.
Reklama
Reklama