Powiedzmy uczciwie: wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej nie chce prawie nikt. Poza Nigelem Faragem i jego eurosceptyczną partią UKIP. Nie chce tego na pewno ani brytyjski premier Cameron, ani londyńskie City, ani unijni politycy. Cameron boi się Brexitu w dużej mierze właśnie przez ryzyko, jakie to mogłoby nieść dla brytyjskich interesów i pozycji City. Unijni politycy nie chcą natomiast z obawy przed efektem domina przede wszystkim. Brexit byłby początkiem końca Unii, zachęciłby niezadowolone z członkostwa w Unii eurosceptyczne siły w innych krajach. Już teraz odzywają się na przykład Finowie z Partii Prawdziwych Finów, którzy mają coraz więcej pretensji do Brukseli. Z kolei we Francji w przyszłym roku będą wybory prezydenckie i im bliżej wyborów tym bardziej rosną szanse eurosceptycznej przywódczyni Frontu Narodowego, Marine Le Pen. Dla tych wszystkich sił i krajów wyjście Wielkiej Brytanii byłoby wiatrem w żagle. I unijna mozolnie konstruowana układanka runęłaby.

Reklama

Zatem ani Bruksela ani Londyn Brexitu nie chcą. Ale obie stolice muszą pokazać sukces. Cameron bardzo sprytnie wykorzystuje sytuację do polepszenia warunków członkostwa. I wie, że Unia jest gotowa na ustępstwa. Mimo, że jej przedstawiciele - jak choćby szef PE, Martin Schulz - mówią o tym bardzo niechętnie. I Schulz, i Juncker zwłaszcza wiedzą, że też nie mogą za bardzo pójść na rękę Cameronowi, bo wówczas w przypadku wygranej pani Le Pen czekać ich będą trudne negocjacje z Francją, która będzie miała jeszcze większe oczekiwania na zasadzie prawa precedensu. Po spotkaniu z Cameronem dosyć ostro i pryncypialnie zabrzmiały słowa Martina Schulza. To także polityczny teatr. Schulz w ten sposób chce ugrać zwiększenie pozycji i swojej osobiście i PE jako jednego z najważniejszych graczy. Trochę to wynik kompleksów, przez całe lata, aż do przyjęcia traktatu lizbońskiego PE był traktowany protekcjonalnie jako bezzębna przegadana maszyna. Schulz już podczas negocjacji wieloletniej perspektywy budżetowej udowodnił, że chce by PE był uznawany za równorzędnego partnera dla Komisji i Rady. Nie wahał się przed politycznym szantażem. Podobnie jest teraz.

Czy podczas najbliższego szczytu dojdzie do porozumienia między Wielką Brytanią a krajami członkowskimi? Jakbym się miała założyć, obstawiłabym że jednak tak. Co najmniej tak samo ważne, a może nawet ważniejsze od samego efektu negocjacji będzie jednak to, jak one zostaną „sprzedane” brytyjskiej opinii publicznej. Bo to przecież Brytyjczycy w referendum podejmą decyzję w tej sprawie. A wątpię, by większość głosujących zadała sobie trud i dokładnie zapoznała się ze szczegółami negocjacji. To, czy zostaną one uznane za sukces czy porażkę zależy w dużej mierze od brytyjskich mediów. Tak więc za wynik referendum odpowiadać będą głównie brytyjskie media.

Reklama