Wieści ze Stanów Zjednoczonych są wszelako jednoznaczne. Donald Trump ma na tyle silną wyborczą pozycję, że należy się go bać. Liczni europejscy komentatorzy wskazują, że prezydentem mocarstwa „powinna” zostać Hilary Clinton, która chce kontynuować politykę zaangażowania Ameryki w sprawy Europy. Byle nie Trump, który głosi wszem i wobec, że problemami europejskimi powinni zajmować się Europejczycy, koreańskimi – Koreańczycy. A światowymi? Światowymi – Amerykanie, ale wtedy, kiedy ktoś im za to zapłaci.
Cieszę się, że istnieją USA i życzliwie patrzę na ten niezwykły naród/nie naród, który je zamieszkuje. Od wielu jednak lat słychać raczej w Europie inny głos, ten wskazujący (słusznie przecież) na amerykański imperializm, na rozpychanie się w świecie, na militaryzm. Skoro tak, to dzisiaj, kiedy realna staje się autentyczna możliwość wyboru prezydenta niezainteresowanego utrzymywaniem roli żandarma świata, sarkająca na Amerykanów Europa powinna trzymać kciuki za takiego kandydata. Nie chcemy egoizmu Wielkiego Brata? Niech Trump zabiera swoich boys, będziemy wreszcie radzić sobie sami.
Sądzę, że samodzielność by się nam przydała. Militarny i gospodarczy kapitał samej tylko Unii Europejskiej wciąż przewyższa np. rosyjski. Być może Europa powinna stanąć do wyścigu zbrojeń z Chinami, być może powinna nie odwracać się od powszechnej służby wojskowej. A być może powinna dać sobie spokój i konsekwentnie zejść z afisza. Tak czy owak, rozpostarty, lecz krytykowany amerykański parasol tylko przeszkadza w znalezieniu odpowiedzi na pytanie: Czego właściwie chcemy, my, Europejczycy, wymagać od siebie?
Reklama