GRZEGORZ OSIECKI: Rezolucja PE to dla rządu kłopot czy porażka?

KONRAD SZYMAŃSKI: Ani jedno, ani drugie. PE uznał, że chce się wypowiedzieć w tej sprawie. W rezolucji nie ma nic nowego, to powtórzenie argumentów, które znamy od kilku miesięcy. Chcę podkreślić jedno: nie traktujemy PE ani Komisji Europejskiej jako uczestnika tego sporu. Spór jest między większością parlamentarną i opozycją. I tylko strony sporu mogą go rozwiązać. Instytucje zewnętrzne mogą wyrażać opinie, ale to nie oznacza, że spór toczy się z nimi.

Reklama

Co może mieć dalej idące konsekwencje: stanowisko PE czy KE?

Procedura KE ma bardziej charakter wewnętrzny, uporządkowania sobie sposobu podchodzenia do nietypowych spraw, gdy KE uznaje, że powinna się zaktywizować w zakresie kontroli praworządności w państwie członkowskim. Nie widzę w Brukseli polityków, którzy byliby zwolennikami zaostrzania tej sytuacji. Widzę różnicę zdań, czasami zaniepokojenie co do natury procesu politycznego w Polsce, ale każdy ma prawo do swoich ocen. Natomiast wszyscy zdają sobie sprawę, że ten problem może być rozwiązany tylko przez polskich polityków. Nikt z nich nie zdejmie odpowiedzialności w tej sprawie. Kiedy przychodzą takie dni jak dziś, można odnieść błędne wrażenie, że to instytucje unijne odegrają rolę w rozstrzygnięciu sporu. Tak nie jest.

Reklama

Rząd nie publikuje orzeczenia i jest napominany w tej sprawie przez KE.

To nie widzimisię rządu. To konsekwencja sporu prawnego. Ta decyzja jest oparta na przekonaniu prawnym dotyczącym domniemania konstytucyjności każdej uchwalonej ustawy, także tej o Trybunale Konstytucyjnym. Oznacza to, że nikt, także TK, nie może wybierać sobie ustaw, które uznaje za niewiążące. A tak się stało z ustawą grudniową. Co do reszty problemów, to rząd nie jest tu kluczowym graczem. Najważniejsze wydarzenia w tej sprawie zaszły w parlamencie i to on ma kompetencje, by tę kwestię rozwiązać.

Zanosi się, że dojdzie do kolejnych kroków KE wynikających z procedury kontroli praworządności. Czy to nie będą realne straty dla rządu?

Reklama

Konfrontacja KE z jednym z państw członkowskich przynosi obopólne straty dla procesu politycznego w UE. To nie jest dziś jedyna linia podziału czy napięcia w Unii. Po obu stronach jest wielu polityków, którzy chcą tego uniknąć, bo to nie przyniesie rozwiązania problemu. Konfrontacja może spowodować niepotrzebne koszty uboczne.

Spór z KE nie odbije się na rozstrzygnięciach w innych sprawach, jak polityka klimatyczna, energetyczna czy kwestia pracowników delegowanych?

KE docenia dialog z naszej strony w sprawie TK. Natomiast rozdźwięk interesów Polski w niektórych wybranych obszarach polityki unijnej trwa od lat, nie od czterech miesięcy. Polska od początku była mocno krytyczna wobec różnych aspektów polityki klimatycznej. Kwestia pracowników delegowanych to poważny problem, ale także nie istnieje od dziś. Tendencje protekcjonistyczne w UE mają długą tradycję i zawsze były zwrócone przeciw krajom naszej części Europy.

Jakie są największe poza TK wyzwania w kontaktach z UE?

Nie można mówić o jednym wyzwaniu. Polska jest na tyle dużym krajem o na tyle zdefiniowanych interesach, że przynajmniej w kilku obszarach mają one kluczowe znaczenie dla relacji z UE. Po pierwsze to polityka migracyjna, ale nie cała, a jej część dotycząca alokacji uchodźców. Czujemy odpowiedzialność humanitarną, natomiast nie jesteśmy przygotowani na przyspieszenie procesów migracyjnych ani prawnie, ani politycznie, ani społecznie. Należymy do krajów, które nie miały tradycji interakcji z Bliskim Wschodem. Są kraje, dla których dołożenie 40 tys. uchodźców z tamtego rejonu jest detalem, bo żyją w nich wielomilionowe społeczności. W przypadku Polski każdy tysiąc to przełom. W związku z tym, co się dzieje w Europie, nie można oczekiwać, że z uwagi na zapotrzebowanie polityczne zdecydujemy się na eksperyment społeczny w postaci otwarcia granic dla tysięcy migrantów. Już dziś się okazuje, że system identyfikacji działa tylko częściowo. Mamy tysiące osób, które weszły na teren UE, ale nie wiadomo, gdzie są. Wreszcie do niedawna o status uchodźcy ubiegały się jednostki, a teraz są to całe grupy społeczne. Z tym nie radzi sobie nikt.

Jednak podjęliśmy w tej sprawie zobowiązania dotyczące przyjęcia 7 tys. uchodźców.

Gdyby we wrześniu w Polsce rządził PiS, takich rozwiązań by nie było. Nie zgodzilibyśmy się na nie nawet z zastrzeżeniem, że mają status pilotażowy. Ten kierunek jest błędny. Polska to niejedyny kraj UE zobligowany do realizacji tej decyzji, a z drugiej strony nie jest w stanie jej wdrożyć.

Nie jesteśmy w stanie zrobić tego teraz czy w ogóle?

Nie widzę możliwości, by wdrożyć tę decyzję, i nie dostrzegam jej również w większości krajów UE. Ta decyzja jest martwa. Od początku nie była wdrażana i nic nie wskazuje, by większość krajów UE była w stanie ją wdrażać.

Mogą być retorsje ze strony KE?

Musiałyby dotyczyć większości krajów UE. Realistyczny plan polegałby na poszukaniu lepszego rozwiązania. Polska w tej kwestii zachowuje się aktywnie i solidarnie. Od początku podkreślaliśmy problem ochrony granicy zewnętrznej i to się dzieje z naszym udziałem. Polska była współautorem porozumienia z Turcją oraz rozwiązań w zakresie ochrony granicy UE. Zbudujemy ponadprzeciętną zdolność do pomocy technicznej w zakresie ochrony granicy. Mam nadzieję, że będzie rosła nasza zdolność do pomocy humanitarnej poza granicami UE. W tych obszarach możemy się wykazać daleko idącą solidarnością, natomiast w kwestii przyjmowania uchodźców nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Nasza odpowiedź jest tu asymetryczna i proponujemy, by uznać taką możliwość także w odniesieniu do innych krajów.