Minister Jarosław Gowin zaprezentował chęć zreformowania nauki krótko po tym, jak nasze uniwersytety spadły z czwartej do piątej setki uczelni w rankingu szanghajskim. Wyliczenie problemów szkolnictwa wyższego zajęłoby całą gazetę, ale clue to fakty: liczba maturzystów zrównała się z liczbą miejsc na studiach stacjonarnych, więc uczelnie przyjmują każdego, żeby utrzymać się na finansowym plusie. Choć mamy 24. PKB na świecie, przeznaczamy na naukę tak niewielki jego procent, że jesteśmy pod tym względem na 37. pozycji. Nasi naukowcy masowo wyjeżdżają robić kariery za granicę.
Antidotum ministra Gowina nie wygląda obiecująco - usłyszeliśmy, że w ciągu roku powstanie ustawa reorganizująca szkolnictwo wyższe. Minister ma nadzieję, że efekt prac przyniesie dużą zmianę i uda się w Polsce powołać m.in. uniwersytety badawcze. Nie mówi jednak nic na pewno, czeka na propozycje założeń do ustawy ze strony środowiska akademickiego. I obiecuje szeroką debatę.
Na razie MNiSW skupi się na mniejszych projektach - programach wsparcia dla start-upów, zmianach w NCBiR, powołaniu Narodowej Agencji Współpracy Akademickiej, która ma zająć się umiędzynarodowieniem uczelni. W tym roku ma być przyjęta ustawa o innowacyjności. Resort chce też wspierać uniwersytety trzeciego wieku oraz upowszechniać wiedzę naukową wśród najmłodszych.
Minister Gowin ocenia, że przez ostatnie ćwierćwiecze polska nauka "dreptała", a teraz on oferuje "szybki marsz". Komentujący jego konferencję użytkownicy Twittera już w czasie wystąpienia domagali się biegu. W pewnym sensie trudno się nie zgodzić - nasze zapóźnienia domagają się szybkiej reakcji. Ale warto pamiętać, że sprint w wykonaniu nieprzygotowanego biegacza może prowadzić do katastrofy.
Reklama
Zatem chyba dobrze, że minister Gowin nie bierze przykładu z koleżanki z rządu - Anny Zalewskiej. Jej otoczenie przyznaje, że dostała jasne zadanie realizacji oświatowego programu PiS. I choćby padła, musi wrócić z medalem ukończenia biegu. Zalewska zaczęła sprintem: ekspresowo wycofała ze szkół sześciolatki, zapowiedziała reformę radykalnie zmieniającą ustrój szkolny (ośmioletnia podstawówka i czteroletnie liceum, gimnazjum do likwidacji). Pokazała pomysły, bez szczegółów ich realizacji. Tymczasem to te szczegóły odpowiadają za powodzenie przedsięwzięcia. Na przykład nie można tak łatwo zmienić nazwy szkoły podstawowej na powszechną, co szefowa MEN zapowiedziała w czerwcu, bo koszty byłyby ogromne - od pieczątek po odprawy dla nauczycieli, których trzeba by zwolnić i przyjąć do szkoły pod zmienioną nazwą. Gdyby pani minister pozwoliła wcześniej popracować nad propozycją ustawy urzędnikom, wpadki by nie było.
Reklama
A marnotrawstwo 170 mln zł z programu darmowych podręczników? Poprzednie kierownictwo resortu zadekretowało, że MEN będzie płacić za książki, które będą wykorzystywane przez trzy roczniki. Wskutek likwidacji gimnazjów i nowych programów w klasach 4 i 7 trzeba będzie podręczniki wymienić rok wcześniej.
Nowa ustawa o systemie oświaty jest przygotowywana na szybko, ale niedostatecznie szybko. Minister podjęła więc decyzję, by podzielić prawo oświatowe na mniejsze fragmenty. Będzie więc ustawa w odcinkach (na razie zapowiedziano cztery). Reformie oświaty towarzyszy poczucie niepewności – minister co chwila zdradza strzępki informacji o zmianach. Środowisko oświatowe jest sfrustrowane, czekając na oficjalne konkrety zapowiedzianej rewolucji.
W tym układzie trudno nie docenić spokoju ministra Gowina, który za szkolnictwo wyższe wziął się od - wydaje się - prawidłowej strony. Najpierw ogłosił konkurs na założenia do ustawy, czyli propozycje nowych porządków. Potem przeprowadzi roczne prace nad zwycięskim projektem. A na koniec ogłosi już projekt gotowy do wdrożenia. To pozwoli mu uniknąć błędów biegowego nowicjusza - maksymalnego tempa na początku i czołgania się na końcu biegu. Może powinien udzielić kilku fachowych porad koleżance z drużyny?