MIRA SUCHODOLSKA: Przez 26 lat pracował pan w AT, ostatnio jako dyrektor Biura Operacji Antyterrorystycznych KGP. Jak to się stało, że załapuje się pan na ustawę dezubekizacyjną?

WOJCIECH MAJER: Bo kiedy w 1985 roku zaczynałem służbę – jeszcze w milicji – zostałem przydzielony do tzw. Biura C podlegającemu MSW. Pracowałem de facto jako operator komputera, wklepywałem dane archiwalne i dodawałem papier do drukarki. To była techniczna robota, a ja byłem szeregowym pracownikiem. Biuro rozwiązano w lipcu 1990 roku, zostałem zweryfikowany pozytywnie i przeniesiony do Biura Informatyki Komendy Głównej Policji. A rok później trafiłem do antyterrorystów.

Reklama

W jakich akcjach brał pan udział?

Dziesiątkach, nie sposób wymienić. Brałem choćby udział z zatrzymywaniu niemal wszystkich ludzi grupy Mutanta. Byłem w Magdalence. Zatrzymywałem obcinaczy palców, którzy porywali dzieci biznesmenów, to była operacja pod kryptonimem Turban. Albo ta akcja pod Piastowem, gdzie facet, który najpierw zastrzelił dwóch taksówkarzy, strzelił sobie w głowę na moich oczach. Inna, którą pamiętam: stacja benzynowa w Jankach i odbijanie zakładnika porwanego przez bandytów..

Reklama

To trochę bardziej ryzykowne zajęcie, niż przeprowadzanie dzieci przez ulicę.

Trochę. Dwadzieścia lat temu jeden z moich kolegów, Krasnal, czyli Piotr Molak, który był pirotechnikiem, zginął podczas próby rozbrojenia ładunku wybuchowego na stacji Shella w Warszawie. To był 1996 rok, policja nie miała wtedy jeszcze robotów pirotechnicznych. Dopiero po tej tragedii zdecydowano, aby je zakupić. Nie zapomnę też, jak podczas akcji ranny został inny mój kolega, Marian Szcucki. Policjanci z całej Polski oddawali krew, żeby go uratować. Nie udało się. Ale jego organy uratowały życie siedmiu innym osobom. Wie pani, oni obaj byli wcześniej milicjantami.

Taka służba.

Reklama

Właśnie taka. Ale krew się we mnie burzy, kiedy słyszę, jak premier polskiego rządu mówi, że żaden oprawca z milicji nie będzie pracował w policji. Oprawca? Ja jestem typem wojownika, wojuję od 26 lat. Mogę dalej. I będę. Nie chodzi o pieniądze, a w każdym razie nie przede wszystkim. Ale o dobre imię. I jeszcze o coś. A mianowicie o to, że ta ustawa dezubekizacyjna to najlepszy prezent, jaki mogły dostać grupy przestępcze. Bandyci się cieszą, bo ci, którzy ich gnębili, ścigali, zostali za to ukarani. Pruszków, Wołomin, to całe towarzystwo, z radości pije. I jeszcze z tego powodu, że zdają sobie sprawę, iż młodzi policjanci nie będą już tacy chętni, żeby się starać, nadstawiać głowę. Bo nie warto.

Policjanci ślubują chronić ustanowiony Konstytucją Rzeczpospolitej Polski porządek prawny, strzec bezpieczeństwa Państwa i jego obywateli, nawet z narażeniem życia.

A państwo polskie pisząc tę ustawę, prowadząc proces legislacyjny, łamie prawo. Nie chodzi tylko o to, że w tym samym momencie na stronie resortu ministra Błaszczaka i stronie pani premier, w jednym momencie, zawisły dwa całkowicie odmienne projekty ustawy, za to o tym samym numerze ewidencyjnym. Większy problem polega na tym, że pierwszy projekt, z lipca, na który zgodziły się policyjne związki zawodowe, był poddany konsultacjom i analizom. Drugi, z listopada, już nie. Został przesłany 14 listopada z MSWiA do Kancelarii Premiera. Kiedy Centrum Legislacyjne Rządu zwróciło uwagę, że ten projekt nie został zaopiniowany, czego wymaga prawo, dostało odpowiedź, że to niepotrzebne, bo to tylko autopoprawka. Tymczasem to są zupełnie inne projekty.

Najważniejsza różnica?

Ten listopadowy projekt wrzuca wszystkich do jednego worka: milicjantów zatrudnionych od 1945 roku razem z tymi, którzy wprawdzie pracowali w formacji przed 1989, ale przeszli weryfikację, podpisali nowe umowy z państwem i wiernie mu służyli, albo nadal służą. Na ten temat wypowiedział się zresztą Trybunał Konstytucyjny. Ale gilotyna ustawy tnie równo. I teraz każdy policjant, który miał tego pecha, że pracował przed 1990 rokiem, zostanie ukarany. Tak jak w moim przypadku, pomimo tego, iż od momentu rozpoczęcia pracy w pionie AT, czyli od 1991 roku, a więc przez 26 lat nadal mam naliczane 2,6 procent pensji za każdy rok służby w milicji i policji i dodatkowo 2 procent za służbę w niebezpiecznych warunkach (co przysługiwało m.in. funkcjonariuszom AT, pirotechnikom, płetwonurkom) oraz 0,5 za pracę w komórce organizacyjnej podległej Ministerstwu Spraw Wewnętrznych, to zgodnie z nową ustawą, emeryturę otrzymam w wysokości średniej emerytury z ZUS. Czyli jakieś 2100 złotych minus podatek i odliczenia zdrowotne.

Jak pamiętam ideą tej ustawy było, aby zabrać nienależne przywileje esbekom, którzy zarabiali więcej, niż zwyczajni milicjanci. Byłam i jestem za. Nie ma powodu, żeby żyli na starość lepiej niż tamci. I niż ich ofiary.

To nie ulega dyskusji. I w tym kierunku szedł ów lipcowy projekt, o którym już mówiliśmy. Ale ten listopadowy stawia wszystko na głowie. Czy w moim choćby przypadku można mówić o przywilejach? Podpisałem kontrakt z Polską i skrupulatnie go wypełniałem. Byłem na pierwszej linii frontu. Byłem własnością państwa. Nie miałem prawa ruszyć się z domu, żeby wcześniej nie zawiadomić o tym moich przełożonych. Potem, jako dowódca BOA, byłem jedną z najważniejszych osób w strukturze policyjnej. Zarządzając jednostką i całym systemem antyterrorystycznym, ponosiłem wielką odpowiedzialność. Więc nie mówmy o przywilejach. Ale o uposażeniu, które nam obiecano. I które sobie wypracowaliśmy.

Więc jednak pieniądze.

Także. I jeszcze godność, dobre imię. Ale także coś więcej. Wie pani, że jeśli nastąpiłaby w Polsce mobilizacja, to tacy jak ja pójdą jako pierwsi? Nie, żebym się buntował, tak po prostu jest. Państwo powinno stać za swoimi wojownikami. Jeśli jest inaczej, może się to obrócić przeciwko niemu. W Rosji żołnierze wracający z wojny zostali zostawieni samym sobie. Przeszli na drugą stronę. Nie chcę powiedzieć, że tak będzie z polskimi policjantami, ale że jest takie zagrożenie.

Jak pan sądzi, po co ten ruch. Bo jeśli nie chodzi o sprawiedliwość społeczną, to może o to, żeby zaoszczędzić na policyjnych emeryturach? Żeby budżet państwa się spiął?

Nie mam pojęcia, o co chodzi. Mam wrażenie, że o rozwalenie policyjnego środowiska na pół. Bo kiedy jednym zabierają, to innym proponują podwyżki. Koledzy relacjonują, jak minister Błaszczak im to obiecywał. To polityczna retoryka w wydaniu gościa, który nigdy nie musiał podejmować decyzji: życie czy śmierć. Nie musiał ryzykować własną głową. Bo co mu grozi za najbardziej nawet idiotyczną decyzję? A to, co robi, to nie tylko prezent dla mafiozów, ale głównie rozbijanie systemu bezpieczeństwa państwa.