Wydawało się, że afera reprywatyzacyjna ostatecznie pogrąży prezydent stolicy. Ta jednak zdecydowała się pozwalniać zastępców, zapowiedzieć audyt w ratuszu i dotrwać do końca kadencji. Nawet rozumiejąc przesłanki, którymi kieruje się Hanna Gronkiewicz-Waltz, wizerunkowo i tak wygląda to bardzo słabo. W tym kontekście kwestia zorganizowania przedwczesnych wyborów w Warszawie, będących rezultatem przeprowadzonego wcześniej referendum odwoławczego, wydawało się formalnością. A jednak nie.

Reklama

Były burmistrz Ursynowa Piotr Guział - ten sam, który już raz w 2013 r. podjął nieudaną próbę zrzucenia prezydent miasta ze stołka - poinformował, że udało się zebrać ok. 140 tys. podpisów pod wnioskiem referendalnym. Trzeba było zebrać minimum 132,7 tysiąca. Nic, tylko złożyć komplet u komisarza wyborczego i czekać na rezultat. Też nie. Dlaczego?

Organizatorzy akcji uznali, że podpisów jest wciąż za mało.

Doświadczenie referendów z innych miast, a także referendum warszawskiego w 2013 r. pokazuje, że w tak ogromnej liczbie podpisów trzeba mieć ok. 25-30 proc. podpisów tzw. "górki", żeby być pewnym, że wśród nich jest ta wymagana liczba właściwych - stwierdził Piotr Guział.

Reklama

Innymi słowy, inicjatorzy całego zamieszania nie zamierzają nawet powiedzieć „sprawdzam”. Być może przemawia przez nich czysty pragmatyzm. Ale jak to wygląda, jaki to dołujący przekaz, gdy zamiast zrobić wszystko od A do Z, lepiej przyznać się do porażki - i to walkowerem? Oczywiście, być może w grę wchodzą kwestie polityczne i szanse na faktyczne usunięcie Hanny Gronkiewicz-Waltz ze stanowiska. A także niemałe koszty warszawskiego referendum (ok. 2,5 mln zł, nie licząc wydatków partii na późniejsze kampanie wyborcze).

Ale nie o to w tym wszystkim chodzi. W Polskę właśnie idzie fatalny sygnał, że nie warto organizować się, zbierać podpisów pod jakąś akcją czy pomysłem, bo potem i tak z dużym prawdopodobieństwem skończy się na niczym. Z tym że zazwyczaj jest to efekt stwierdzenia nieważności samego referendum z powodu zbyt niskiej frekwencji - tych odwoławczych na poziomie lokalnym było w kadencji 2014-2018 jak dotąd ponad trzydzieści. Tylko dwa z nich zakończyły się odwołaniem: najpierw burmistrza Chrzanowa, potem burmistrza Sulmierzyc.

A teraz w stolicy mamy do czynienia z rezygnacją z meczu zanim rozległ się pierwszy gwizdek sędziego. Owszem, Piotr Guział wskazał, że przy takiej liczbie podpisów zdarzają się podpisy "podwójne" czy niepełne, z brakującymi cyframi w numerze PESEL. I wszystkie mogą być w związku z tym zakwestionowane. Tylko kogo tu winić? Ludzi, którzy te podpisy składają (często w biegu, w trakcie "łapanki" ulicznej), czy tych, którzy dane te zbierają i najwyraźniej potem w ogóle ich nie weryfikują? Wiadomo też, że choć oficjalnie Warszawę zamieszkuje ok. 1,7 mln mieszkańców, to - biorąc pod uwagę tych niezameldowanych - liczba ta wzrasta do ponad 2-2,5 mln. Z tłumaczeń Piotra Guziała nasuwa się wniosek, że organizatorzy sami przyznają, że zamiast dobrej, rzetelnej roboty, odwalili chałturę. Idąc na ilość, zapomnieli o jakości.

Reklama

Sztukę zbierania podpisów - nawet miliona pod jednym wnioskiem - do perfekcji opanował… Polski Związek Działkowców. W ostatnim czasie to PZD okazało się najsprawniejszym legislatorem, jeśli chodzi o oddolne inicjatywy. - My nie mieliśmy żadnych sygnałów, by któreś podpisy były zakwestionowane. Złożyliśmy 8-9-krotnie więcej podpisów niż było wymagane. Ponadto sposób zbierania powodował, że zebrane przez działkowców informacje były wiarygodne i zweryfikowane - mówi mec. Bartłomiej Piech, reprezentujący PZD. Oczywiście w przypadku działkowców inna była też motywacja do zbierania podpisów (nowy regulamin rodzinnych ogrodów działkowych, obrona zagrożonych altanek).

Ale weźmy inny przykład - janosikowe. Mało kto zapytany na ulicy o to, na czym polega patologia janosikowego i co to w ogóle jest będzie w ogóle wiedział, o co chodzi. Mimo to niewielki komitet zebrał 157 tys. podpisów pod projektem obywatelskim, choć trzeba było 100 tys. Owszem, samego systemu janosikowego na razie nie udało się zmienić, ale o problemie zaczęto mówić, a dziś Mazowsze płaci tego zbójeckiego haraczu o kilkaset milionów mniej niż płaciło do tej pory. Dobry przykład na to, że czasem zwycięstwo może być zdefiniowane inaczej niż na starcie.

I jeszcze jedna, wolna refleksja jednego z moich rozmówców: dlaczego przy składaniu podpisu nie wystarczy imię i nazwisko oraz PESEL? Po co jeszcze adres zamieszkania, który w ostatniej chwili zniechęca wiele osób do oddania podpisu? W końcu urzędnicy mają dostęp do państwowych rejestrów, w których wystarczy właśnie numer PESEL do sprawdzenia danych obywatela. Widocznie wciąż pokutują w nas stare nawyki.