Obiecali nam już masowo produkowane polskie auto na prąd, milion elektryków na drogach, a nie dalej niż kilka dni temu – sieć stacji ładowania składającą się z 10 tys. „dystrybutorów”. Nie ukrywam, że gdy tylko przeczytałem tego newsa, pomyślałem sobie: „Nareszcie! Zaczynam odkładać na BMW i3”. Ale gdy tylko zacząłem zagłębiać się w temat, moją głowę zaczęła zaprzątać zupełnie inna myśl – kogo zatrudniono do opracowania tego planu? Żyrafę? Pluszowego misia? Człowieka o IQ mchu leśnego?
Wyobraźcie sobie, że ten tajemniczy „ktoś” (chętnie poznałbym jego nazwisko, by publicznie go upokorzyć) planuje wybudowanie 4,5 tys. ładowarek przy... stacjach kontroli pojazdów. Nie wiem, jak wy, ale ja zjawiam się w takim miejscu raz w roku – żeby pachnący Castrolem 20W-50 panowie w umazanych portkach postawili odpowiednią pieczątkę w moim dowodzie rejestracyjnym. To trochę tak, jakby piekarnie stwierdziły, że będą otwierać swoje firmowe sklepy przy urzędach skarbowych – bo przecież każdy raz w roku składa PIT, więc przy okazji będzie mógł kupić świeże bułki.
Czy słyszeliście kiedyś o bardziej bezsensownym pomyśle? Jeśli nie, to posłuchajcie tego: kolejne 2,5 tys. ładowarek ma stanąć w miejscach, w których produkowana jest zielona energia, czyli przy elektrowniach wiatrowych, wodnych i np. biogazowniach. Innymi słowy, żeby naładować swoje elektryczne auto, będę musiał udać się nim na oddaloną o 50 km farmę wiatrową. Tam, w szczerym polu, spędzę godzinę na jego „tankowaniu”. A wracając do domu, od razu zużyję połowę „baku”. Zatem żeby dojechać następnego dnia do pracy, będę musiał poszukać jakiejś stacji kontroli pojazdów...
Reklama
Jeśli projekt naszego narodowego auta elektrycznego będzie równie dopracowany jak plan budowy ładowarek, to nie mam najmniejszych wątpliwości, że o samochodzie będzie głośno na całym świecie. Jego nadwozie zostanie wykonane z kory sosny, zawieszenie zaprojektuje człowiek, który dotychczas montował kółka w krzesłach biurowych, a w roli tapicerki wystąpi celofan. Najlepsze jednak trafi pod maskę – 1500 baterii paluszków, które trzeba będzie wymieniać co 10 km.
Reklama
Zachodnie koncerny pracowały na swój sukces przez długie dziesięciolecia, a naszemu wicepremierowi wydaje się, że jedną zapowiedzią jest w stanie wywołać panikę w biurach Volkswagena, Nissana albo Kii. Jestem pewien, że w – nomen omen – napięciu czekają one na polskie auto elektryczne. Ale tylko po to, by się z niego pośmiać. Podobnie jak z naszej sieci ładowarek. Naprawdę chcecie ją stworzyć? Powiem wam, jak to zrobić, i nie zainkasuję za to ani grosza: stawiajcie je w centrach handlowych, pod marketami, w biurowcach, garażach podziemnych, na osiedlach i parkingach publicznych. Banalne, prawda? No chyba, że zamiast zdrowym rozsądkiem i logiką wolicie wykazać się „innowacyjnością” większą niż Niemcy, Duńczycy, Norwegowie i reszta cywilizowanego świata. W takim wypadku polecam wam stawianie ładowarek nie tylko przy stacjach kontroli pojazdów, lecz także na kutrach rybackich, przy latarniach morskich, pasmanteriach, w składach drewna, skupach metali kolorowych i domach publicznych. Te ostatnie możecie reklamować hasłem „U nas nie tylko prąd cię popieści...”.
Skoro jesteśmy już przy pieszczeniu, to pozwólcie, że dziś zaprezentuję wam samochód, który jest czymś w rodzaju próby wdrapania się nago na transformator wysokiego napięcia podczas burzy. Nazywa się Audi SQ7 i zelektryzowało mnie do tego stopnia, że trzy dni po tym, jak z niego wysiadłem, nadal mam drgawki. Jestem więcej niż pewien, że litery SQ są w tym wypadku skrótem od słowa s....n. Ma osiem cylindrów, 435 koni, przyspiesza do setki w 4,8 sekundy, a maksymalnie – po zdjęciu blokady – może otrzeć się o magiczne 300 km/h. Liczby te nie zrobiłyby na nikim wrażenia, gdybyśmy mieli do czynienia z czymś sportowym albo po prostu z mocną limuzyną. Ale SQ7 jest SUV-em. Wielkim SUV-em, zdolnym pomieścić siedem osób lub 890 litrów bagażu.
Audi / Graeme Fordham
Ci z was, którzy znają się trochę na samochodach, powiedzą w tym miejscu: „Ale przecież BMW X5 M też jest SUV-em i to jeszcze mocniejszym”. Tak, ale X5 M jest nienormalne – jego jedynym zadaniem jest pozbawienie was zawartości żołądka, a następnie – życia. Tymczasem SQ7 jest fenomenalne. Z jednej strony gwarantuje ultrakomfortowe warunki podróżowania, z drugiej – prowadzi się jak usportowiony kompaktowy samochód. Z jednej strony jego diesel V8 brzmi jak Bóg płuczący gardło, z drugiej – przy 200 km/h we wnętrzu panuje błoga cisza. Z jednej strony możecie nim szaleć i ucierać nosa niektórym porsche, z drugiej – przy spokojnej jeździe spalicie raptem 8–9 litrów ON. Mimo ponad pięciu metrów długości sprawia wrażenie bardzo zwartego, reaguje na ruchy kierownicą wręcz telepatycznie. I ma 900 Nm momentu obrotowego dostępnego – dzięki trzem turbosprężarkom – już w momencie, gdy wskazówka obrotomierza spoczywa na cyfrze 1! Co to w praktyce oznacza? Gdy będziecie ruszali tym autem z zachodu na wschód, kula ziemska na chwilę przestanie się obracać. A gdy zapragniecie się przeprowadzić, po prostu zaczepicie swój jednorodzinny dom do tylnego haka i ruszycie na nową działkę...
Muszę otwarcie przyznać, że o ile generalnie nie lubię SUV-ów, a zwykłe Q7 wydało mi się nudne jak gra w rzutki z niewidomym, to obok SQ7 nie umiem przejść obojętnie. Bo jest rewelacyjne. To jedyny obok znacznie mniejszego Porsche Macana SUV, którego prowadzenie najzwyczajniej w świecie daje w cholerę dużo frajdy. Szczerze mówiąc, zupełnie straciłem dla tego auta głowę. Zaraz po nim wsiadłem do 450-konnego modelu S6 i... wydał mi się on wolniejszy, cięższy, mniej spontaniczny. Jak to możliwe? Nie wiem. Być może tego kolosa zaprojektował ktoś natchniony. W dodatku przez pomyłkę. Chciałbym, żeby polskie auto elektryczne okazało się właśnie taką pomyłką. Obawiam się jednak, że jest nią sam pomysł jego budowy.