W piątek media niemal zgodnie zaprotestowały przeciwko planowanemu rychłemu ograniczeniu dostępu dziennikarzy do parlamentu i parlamentarzystów. Większość redakcji dostrzega potrzebę pewnych zmian, ale bodaj żadna nie godzi się na wszystkie propozycje marszałków Sejmu i Senatu. Żadna też chyba nie została zapytana wcześniej o zdanie.

Reklama

Dopiero dziś, na skutek protestu i piątkowej awantury sejmowej, oraz po zwołanym ad hoc, w sobotnią noc, spotkaniu redaktorów z marszałkiem Karczewskim, rozpoczną się rozmowy o tym, jak ma wyglądać praca dziennikarzy w parlamencie. A powinny przecież - w normalnym (!), rozsądnym toku spraw - odbyć się przed przygotowaniem odpowiedniego zarządzenia, by mogło ono uwzględnić wszystkie uzasadnione potrzeby mediów.

Przy takim podejściu nie byłaby to zapewne kwestia inna niż techniczna. Urosła jednak do rangi kolejnego symbolu, jeśli chodzi o styl sprawowania władzy. I wpisała się doskonale w serię mniejszych i większych błędów - niekiedy wręcz idiotycznych - oraz, co gorsza, świadomych decyzji, które doprowadziły w piątek do wielkiej politycznej awantury sejmowej i okołosejmowej, i które grożą bardzo poważnym kryzysem. Albo więc w całej sprawie była zła wola i być może złe intencje, albo niezrozumiała zupełnie zręczność słonia w składzie porcelany. Nie pierwszy raz.

Reklama

We wspomnianej i kluczowej serii są też oczywiście: próba, być może zaplanowana, obstrukcji obrad Sejmu, podjęta przez posła opozycji, wykluczenie go z udziału w posiedzeniu i uparte obstawanie przy tej decyzji, okupacja mównicy sejmowej (trwa do tej pory), nagłe przeniesienie obrad do innej sali i związane z tym zamieszanie, pospieszne głosowanie - z naruszeniem regulaminu Sejmu - nad ustawą budżetową, wyrzucenie dziennikarzy z parlamentu (niepotrzebny zakaz wstępu obowiązuje do wtorku i nawet w geście dobrej woli nie został zniesiony), zablokowanie wyjazdów z Wiejskiej przez demonstrantów i próby zatrzymania (po co?) samochodów z politykami w środku.

To tylko polityka i naiwne byłoby oczekiwanie czegoś innego? Jednak czy na pewno musi ona tak wyglądać? Czy nie przypomina zanadto wymierzania kopniaków i okładania batem koni na skaryszewskim jarmarku?

Reklama

Wszystko to jednak nie skłoniło polityków do refleksji, lecz stało się paliwem dla cynicznej gry, na którą wskazuje ich język i - świadomy przecież - sposób jego używania. Z obu stron była mowa o zamachu stanu (sic!), o bezwzględnej próbie obalenia rządu albo ostatecznym zamachu na demokrację, z obu - o zdradzie. Argumenty zostały zastąpione, jak zwykle, pełnymi epitetów ocenami, nierzadko obelgami. To jest właśnie - w reakcji zapewne na własne błędy i wymykanie się spraw spod kontroli - umiejętne podjudzanie ludzi przeciw sobie, podsycanie niszczących emocji i rozpalanie nienawiści, która od lat jest po obu stronach i której przybywa. Nienawiść zaślepia i ogłusza; z wieloma zwolennikami władzy i opozycji nie da się rozmawiać, nie mówiąc o tym, by mieli rozmawiać ze sobą. Fakty i ich trzeźwa ocena się nie liczą.

To chyba jasne, jak ogromna jest różnica między rzuceniem racy na ulicę, a użyciem gazu łzawiącego przez policję. Jak można tę różnicę pomijać, nawet w gorących komentarzach towarzyszących na bieżąco wydarzeniom, choć jest ona istotna dla każdego bez względu na przekonania polityczne i może być na wagę społecznego spokoju? Czemu to ma służyć? To na tym polega troska o naszego jedynego, drogocennego wierzchowca? Ale chodzi nie tylko o to.

Karczemne parlamentarne i okołoparlamentarne awantury, słowne, a nawet fizyczne, przepychanki zdarzają się, niestety, nawet w najdojrzalszych demokracjach (co skądinąd nie jest dla nas usprawiedliwieniem). Nie wpadajmy więc w histerię, która tak łatwo udziela się niektórym komentatorom, a którą wszyscy politycy ochoczo wzmacniają, wietrząc w tym własny interes i nie bacząc specjalnie, że złe emocje mogą się przelać lub wymknąć gdzieś spod kontroli.

Z drugiej strony, ryzyko, że ostatecznie awantura przerodzi się w bardzo głęboki kryzys polityczny i społeczny, naprawdę istnieje. I jest ono poważne. Stanie się tak, jeśli sprawy potoczą się tak, jak w przypadku Trybunału Konstytucyjnego. O ile jednak spór wokół trybunału ma charakter ustrojowy, ale mieści się w ramach porządku demokratycznego (nawet jeśli oznacza uszczerbek dla niego), ponieważ go nie przekreśla, o tyle wątpliwości i kłótnie o legalność decyzji Sejmu dotyczących ustaw byłyby jednak związane z istotą tego porządku i oznaczałyby pytanie, czy ten porządek jest zachowany, czy nie. Do tego nie może dopuścić nie tylko żaden jeździec, ale nawet handlarz końmi. Zmaltretowana szkapa dla nikogo nie ma wielkiej wartości.

Wyobraźmy sobie, że takich lub jeszcze bardziej kuriozalnych obrad i głosowań, jak w piątek, miałoby być więcej. I więcej radykalnie odmiennych opinii dotyczących skutków całego zamieszania, kworum, swobody udziału w głosowaniach itd. itp. A w konsekwencji odmienne interpretacje, czy dana ustawa została prawidłowo uchwalona i czy obowiązuje. Wspomniane ryzyko jest realne, bo chociaż seria błędów i fatalnych decyzji nie ulega, jak sądzę, wątpliwości, na razie nikt po żadnej stronie nie chce się do tego przyznać i wyciągnąć wniosków. Nikt nie chce ustąpić, cofnąć się ani o krok, nikt nie szuka rozwiązań. Wszyscy uparcie obstają przy swoim - nie przy swoich racjach, bo o racjach trudno mówić, gdy w gruncie rzeczy chodziło o to, kto komu więcej udowodni i pokaże. Na razie każdy z handlarzy koni chce mieć lepsze miejsce na placu targowym, by znaleźć więcej kupców na swój agresywnie zachwalany "towar".

Nie chodzi nawet o to, by opozycja uznała, że sprawy zaszły za daleko i powiedziała, że konieczny jest powrót do normalnej pracy, np. pod warunkiem, że nikt już z obrad nie będzie wykluczany. Nie chodzi nawet o to, by większość parlamentarna na zwołanym pilnie posiedzeniu Sejmu stwierdziła, że należy wszystko zacząć od początku, w tym debatę i głosowanie nad budżetem. Kompromis mógłby oznaczać np. koniec okupacji sali plenarnej i przy najbliższej okazji reasumpcję głosowania (a więc bez przesyłania ustawy do Senatu). Rozwiązań może być zresztą wiele, ale trzeba chcieć je znaleźć. To by oznaczało jednak z obu stron wyjście poza cyniczne podsycanie konfliktu i złych emocji. Poza groteskową i jednocześnie brutalną, a czasami niebezpieczną grę.

Przez osiem lat poprzedniej władzy wielu nabrało przekonania, że w państwie potrzebne są zmiany, że być może wymaga ono naprawy (i dało temu wyraz w wyborach). Można się spierać o to, czy i w jakim zakresie jest to prawda, podobnie jak i o sens i charakter poszczególnych zmian. Poza sporem jest jednak to, w jakim czasem stylu - z obu stron - i kosztem jakich emocji to się odbywa. Koń, z którym jeździec źle się obchodzi, jest w stanie, o ile ma jeszcze dość sił (a milcząca większość może mu tę siłę zapewnić), zrzucić go z siodła, o czym wszyscy politycy powinni pamiętać. W piątek zapomnieli. Podobnie jak i o tym, że dla ludzi to nie oni są najważniejsi, lecz nasz jedyny, drogocenny wierzchowiec.