Coraz częściej przyłapuję się na wdawaniu się w rozmowy na Facebooku, by prostować doniesienia medialne. Piszę, że dana sytuacja wygląda trochę inaczej, że warto poznać więcej faktów, a te są takie i takie. Okazuje się, że podział polityczno-ideologiczny jest na tyle mocny, że wielu z nas pozbawił krytycznego myślenia. Jak pies Pawłowa reagujemy tylko w jeden sposób: wystarczy hasło, by wzbudzić jedyną słuszną reakcję. A oto kilka przykładów.
Na początku stycznia okazało się, że wchodzi w życie nowy druk karty wypełnianej przy śmierci dziecka. Niepokój wzbudziła jedna kwestia: poszerzył się zestaw pytań. Rodzice mieli odpowiedzieć, gdzie, po ilu miesiącach, w jaki sposób zostało urodzone dziecko, podać liczbę wcześniejszych ciąż i ile dzieci urodziło się martwych, gdzie doszło do porodu, wpisać miejsce zamieszkania i wykształcenie. Wywołało to medialną histerię. W jednym z tygodników pojawił się emocjonalny komentarz, naszpikowany wyrażeniami typu: "przeraża, niewinne z pozoru zmiany", a kończący się zdaniem: "Bo po tym, co przeczytałam w projekcie MSWiA, przychodzi mi do głowy tylko to, że szykuje się inwigilacja kobiet na szeroką skalę".
Ja sama szybko uległam temu myśleniu, bo takie było moje pierwsze skojarzenie: rząd będzie karać za aborcję i dlatego najpierw chce zebrać dane. Postanowiłam jednak sprawdzić, po co komu taka zmiana. Prawda okazała się o wiele bardziej prozaiczna i niemająca nic wspólnego z ideologią. W 2015 r. (za rządów PO) karta została zmieniona przez ówczesne kierownictwo resortu zdrowia, które (częściowo przez pomyłkę) skróciło ją tak bardzo, że GUS stracił możliwość odnotowania danych np. o śmiertelności okołoporodowej. Sprawę trzeba było szybko naprawić, więc teraz wzór karty wrócił do stanu z 2014 r. Statystycy zaś, którzy badają dane okołoporodowe od lat, żałują, że nie został jeszcze bardziej poszerzony (chcieli mieć dane porównywalne z tymi z innych krajów UE).
Reklama
O wiele większe larum podniosło się w przypadku adopcji zagranicznych. Ministerstwo Rodziny ogłosiło, że chce je ograniczyć, i przy okazji zlikwidowało jeden z ośrodków. „Nieludzka decyzja”, „polskie dzieci tylko dla Polaków” – to tylko niektóre z nagłówków. I znów obraz, który wyłonił się po wnikliwszym zbadaniu sprawy, nie był już taki czarno-biały. Okazało się, że przy jednej z ostatnich adopcji do USA doszło do rozdzielenia sióstr, a jedna z dziewczynek trafiła do rodziny, w której była prawdopodobnie molestowana seksualnie. Ośrodek, który miał to nadzorować, nie zerwał współpracy z amerykańską agencją pośredniczącą ani nie poinformował o sprawie ministerstwa, które wydaje zgody na adopcje. I to był jeden z powodów, dla którego został zamknięty. O uporządkowanie zaś adopcji zagranicznych apelowali również posłowie PO. A wiele indywidualnych historii pokazuje, że sprawa nie jest taka prosta, żeby powiedzieć, że jej przeciwnicy to tylko katolicko-narodowe zakapiory.
Reklama
Pozostając przy konserwatywnym spojrzeniu na świat i skojarzeniach, jakie za sobą pociąga, pojawia się historia likwidacji Krajowego Centrum ds. AIDS. Jeden z portali pisał, że "minister zdrowia ostatecznie rozwiąże problem HIV w Polsce". I dodawał, że los 10 tys. pacjentów będzie zagrożony. Konotacja była jednoznaczna. Czytelnicy pisali, że "dla katolickich radykałów HIV to kara za grzeszne życie, więc działania są zgodne z linią ich partii. Chorych do getta, a kasa dla Rydzyka, Kościoła?". Przekaz był jasny i jasny był odzew. Tymczasem prawda znów jest inna: Ministerstwo Zdrowia planuje budowę jednego Centralnego Urzędu Zdrowia Publicznego, w skład którego miałyby wejść nie tylko ośrodek ds. AIDS, ale także agencja rozwiązywania problemów alkoholowych oraz biuro przeciwdziałania narkomanii oraz główny inspektor sanitarny. Czy to dobra decyzja, to kwestia dyskusyjna. Ale raczej niemająca nic wspólnego ze światopoglądem czy z niechęcią do prezerwatyw.
Jeszcze inna historia: na początku lutego media alarmowały, że policja namierzyła matkę, która zostawiła dziecko w oknie życia. I znów podtekst był oczywisty, że taka teraz atmosfera, a państwo będzie karać za porzucanie dzieci. Po kilku dniach w "Gazecie Wyborczej" ukazał się długi tekst pod wymownym tytułem "Nikt nie ścigał matki, która zostawiła dziecko w oknie życia. Skąd wzięła się plotka, że szukała jej policja?", w którym autor punkt po punkcie tłumaczył, jak wyglądały fakty. Z historii wynikało, że nikt nie miał zamiaru karać dziewczyny i chodziło o pewien zbieg okoliczności.
Chciałabym mieć zaufanie, że nastawienie autorów tekstów nie wpływa na ich rzetelność. Bo kiedy czytam na jednym z prawicowych portali, że z nieoficjalnych źródeł wie, jak będzie wyglądał plan zamachu na Sejm, i opisuje, że "opozycja ma zgromadzoną benzynę, opony, samochody ciężarowe i zapasy żywności", a następnie podaje precyzyjny plan siłowego przejęcia władzy, a jednym z dowodów jest tysiąc kanapek jadących do Sejmu (które – jak się później okazuje – zamówił sam marszałek Marek Kuchciński), włącza mi się czerwona lampka. Problemem staje się to, kiedy ten plan zamachu wyssany z palca (tekst nie ma nawet autora) podaje też PAP, nadając temu rangę oficjalnej informacji.
Rząd sobie na takie podejście zapracował. Chociażby wprowadzając "pigułki po" na receptę, przesyłając do komisji projekty karania kobiet za aborcję czy przyzwalając na dyskryminujące opinie wygłaszane przez polityków. To prawda. Ale być może właśnie dlatego trzeba być czujniejszym i dokładniej sprawdzać fakty. I dać szansę, żeby dziennikarze w świecie postprawdy byli tymi, którzy przynajmniej starają się sprawdzić, jak naprawdę wygląda opisywana sytuacja. To jest właśnie nasze zadanie. A nie gra w skojarzenia.