Możliwe, a nawet bardzo możliwe, że w Europie Zachodniej socjal rzeczywiście jest mocnym magnesem na imigrantów. Szacuje się np., że na imigrantów w Szwecji, którzy stanowią 16,5 proc. całej populacji, przypada ponad 65 proc. wszystkich wydatków socjalnych. W Polsce jednak takich problemów nie ma. Od czasu transformacji ustrojowej zasiłki, które wypłacamy bezrobotnym, są bardzo niskie. W tym roku jest to np. 831 zł. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pokonywałby tysięcy kilometrów dla takiej kwoty. Okej – imigrant o statusie uchodźcy przez pierwszy rok pobytu w Polsce może liczyć na odrobinę więcej, bo na blisko 1300 zł, ale to wciąż skrajnie mało, biorąc pod uwagę, że musi za to opłacić mieszkanie, pożywienie i odzież.
Jeśli imigranci nie przyjeżdżają do Polski po socjal, to po co? Odpowiedź może być tylko jedna: przyjeżdżają tu po prostu pracować. Potwierdzają to chociażby eksperci NBP, którzy w raporcie z 2013 r. piszą, że w ciągu ostatniego ćwierćwiecza w Polsce „w przeciwieństwie do wielu krajów UE15 stosunkowo małe znaczenie miał napływ poszukiwaczy azylu oraz członków rodzin migrantów już przebywających w kraju”, a "dominującą część całości imigracji można opisywać w kategoriach mobilności zarobkowej". Imigrant ekonomiczny w kontekście polskim nie jest więc społecznym wampirem wysysającym ciężko zarobione pieniądze z portfela tubylców. Przeciwnie, to ktoś, dzięki komu tubylcy się bogacą.
Mniejszość arabska (w sile ok. 20 tys. osób) przyrządza nam smaczne i tanie kebaby, Azjaci z Dalekiego Wschodu (w sumie ok. 100 tys. Chińczyków i Wietnamczyków) do orientalnej gastronomii dorzucają tani handel i działalność typu import-eksport, a Ukraińcy, Białorusini i Rosjanie, którzy do Polski zjechali w imponującej sile miliona osób, wznoszą domy, w których potem mieszkamy. Dzięki nim nasza gospodarka nabiera dynamiki – tak samo jak gospodarka Wielkiej Brytanii nabiera dynamiki dzięki pracującym tam Polakom. To, że polskie państwo nie rozdawało na lewo i prawo socjalu, sprawiło, że przyciągnęliśmy wyłącznie pracowitych i zaradnych imigrantów. Bo przyznajmy, w Polsce bez znajomości języka polskiego od biedy uratować mogą wyłącznie finezja, zaradność i umiejętność dostrzegania szans biznesowych. No, chyba że jest się zesłanym na polski odcinek dyrektorem jakiegoś międzynarodowego koncernu. Wtedy wystarczy po prostu być.
Reklama
A co z argumentem, że imigranci zabierają Polakom pracę? Jest równie stary, jak nieprawdziwy. Liczba i rodzaj miejsc pracy to nie jest coś, co zostało w zamierzchłych czasach określone przez Stwórcę, a teraz pozostaje nam tylko je sobie wzajemnie wydzierać. Liczba i rodzaj miejsc pracy zależy m.in. od struktury i tempa rozwoju danej gospodarki. Jeśli przyjeżdżają do nas ludzie szukający pracy i ją znajdują, to oznacza najczęściej, że gospodarka ich po prostu potrzebuje i że firmy nie znajdują na miejscu wystarczającej liczby osób, które chcą w danych branżach pracować za dane wynagrodzenie.
Reklama
O wszem, może się zdarzyć, że w konkury o miejsce pracy staną Polak i Ukrainiec, a wygra ten drugi ze względu na mniejsze oczekiwania płacowe. Jednak – jak pokazuje większość badań ekonomicznych w tym zakresie – w całej gospodarczej masie takie bezpośrednie starcia nie są szczególnie częste. Ukrainiec pracuje na polskiej budowie, bo polscy budowlańcy wolą pracować u Niemców albo w zupełnie innych zawodach. Tak samo zresztą Polacy pracują w Anglii na zmywaku nie dlatego, że są skłonni zarabiać mniej, ale dlatego że rodowitych Anglików taka praca już w ogóle nie interesuje.
A tak zupełnie na marginesie – czy jeśli warszawiak straci szansę na dane miejsce pracy z starciu z mieszkańcem Podkarpacia, to oznacza, że należy ograniczyć emigrację z Podkarpackiego do Mazowieckiego? Absurd.
K toś nie wierzy w błogosławieństwa zdrowej imigracji? Że to propagandowe dyrdymały? Są twarde dowody, że to jednak prawda. Giovanni Peri z Uniwersytetu Kalifornijskiego zbadał skutki emigracji do Kalifornii w latach 1960–2004. Przypomnijmy, że gdyby ów stan był odrębnym państwem, w statystykach widniałby w ścisłej czołówce krajów najbardziej gościnnych wobec imigrantów na świecie. Peri odkrył, że imigracja stymulowała popyt na pracę i wzrost płac wśród rodzonych Kalifornijczyków. W efekcie imigranci realnie zwiększali średnią produktywność w gospodarce i dzięki nim wszyscy się wspólnie bogacili. Podobne badania Peri przeprowadzał w Danii w odniesieniu do imigracji spoza Unii Europejskiej. Rezultaty były podobne.
Tak więc gość w dom, Bóg w dom. Ale nie tylko, bo gość w dom to także bogatszy dom. Nie zapominajmy o tym, gdy populiści po raz kolejny zaczną nas bombardować antyemigrancką retoryką.