Nie jest tajemnicą, że PiS nie kocha Tuska, ale to samo można powiedzieć o uczuciach obecnego szefa Rady Europejskiej wobec partii Jarosława Kaczyńskiego. Każda ze stron może wymienić cały katalog uzasadnień dla swoich emocji i sądów, ale w polityce nie chodzi o miłość. Nie widać żadnej korzyści, jaką na arenie unijnej miałby odnieść PiS, jeśli uda mu się storpedować kandydaturę byłego premiera. I nie chodzi o polityczny PR, ale o realne zyski w międzynarodowej grze. Na razie nie widać żadnego innego kandydata do tego fotela.
Gdyby chociaż została zgłoszona kandydatura prezydenta François Hollande’a, PiS mógłby mówić, że popierając go, w części odrobi punkty stracone u Francuzów z powodu sposobu, w jaki unieważniono przetarg na helikoptery. Natomiast obecnie PiS proponuje zamianę Tuska na nie wiadomo kogo. Sami politycy prawicy przyznają, że kandydatura Jacka Saryusza-Wolskiego jest w zasadzie na pokaz. Ma doraźnie wzmocnić stanowisko rządu, pokazując, że nie chodzi o stołek dla nominata PiS, ale o lepszego kandydata. Z drugiej strony powstaje pytanie, czy samemu Tuskowi zależy na poparciu rządu i czy o nie zabiegał. PiS twierdzi, że nie.
W takiej sytuacji możliwe są dwa scenariusze. Pierwszy: PiS nie poprze kandydatury Tuska, ale jej nie zablokuje i obecny szef Rady Europejskiej pozostanie na tym stanowisku do 2019 r. Czyli torpedując kandydaturę Tuska, okaże się nieskuteczny w rozgrywce o jeden z najważniejszych unijnych foteli. Scenariusz drugi: kampania PiS przeciw ekspremierowi okaże się sukcesem i na fotelu szefa zasiądzie ktoś inny. Tyle że od razu powstaje pytanie, na ile ewentualny następca Tuska będzie bardziej przychylny wobec linii partii Kaczyńskiego.
Reklama
Bo dziś Tuskowi nie jest daleko do PiS w sprawach migracyjnych czy architektury UE. Na pewno bliżej niż do szefa Komisji Europejskiej czy innych polityków przychylnie patrzących na koncepcje federalizacji UE czy budowy twardego centrum Wspólnoty. Powstaje pytanie, czy nie okaże się, że nowy przewodniczący z punktu widzenia PiS stałby się wyborem większego zła. Zewnętrzne zyski z linii PiS w tej sprawie są co najmniej mgławicowe, a ryzyko politycznych strat bardzo realne. Chyba że rząd ma jakiegoś asa w rękawie, którego zagra w ostatnim rozdaniu .
Reklama
Z drugiej strony zostają zyski krajowe. Może o to toczy się gra. Tusk wracając z Brukseli dwa lata przed wyborami, jest mniej groźny, niż gdyby to zrobił w 2019 r. w trakcie kampanii. Przez dwa lata jego pobytu w Polsce może zrealizować się scenariusz, który sugeruje Kaczyński. Byłym premierem zajmie się prokuratura, na której czele stoi Zbigniew Ziobro. I nawet jeśli się okaże, że zarzutów nie będzie, to Tusk będzie jeździł na przesłuchania ze Szczecina do Przemyśla i z Białegostoku do Wrocławia, co może go zniechęcić do powrotu do polskiej polityki i osłabić jego pozycję. Wtedy zyskiem PiS z całej operacji będzie pozbycie się politycznego rywala.
Rozgrywka o fotel szefa Rady Europejskiej to kolejny przykład polityki obozu władzy, w którym trudno zrozumieć, o co chodzi. Oczywiście są takie pola, jak polityka migracyjna, gdzie rząd jest bardzo konsekwentny, ale na innych często nie wiadomo, dokąd żegluje. PiS przez rok krytycznie wyrażał się o Angeli Merkel, aż nagle okazała się naszym największym sojusznikiem, a Kaczyński powiedział, że by na nią zagłosował. Tyle że te słowa padły w momencie, gdy sympatie w Niemczech zaczęły się odwracać. I może się okazać, że nowym kanclerzem okaże się nie Merkel, ale krytykowany przez PiS Martin Schulz. Choć i tu następuje refleksja. Jeden z polityków tej partii powiedział mi właśnie, że Schulz jest tak naprawdę pragmatykiem i można się z nim dogadać. Pytanie, czy taka wolta jest możliwa w sprawie Tuska.