Niezaznajomionym wyjaśnijmy, że Karnowski to redaktor naczelny tygodnika "W Sieci", Zaremba jest jego zastępcą, a Janecki pracuje w tej gazecie jako komentator. Z kolei Semka (tak dla odmiany) reprezentuje inny prawicowy tygodnik "Do Rzeczy". Podobny poziom światopoglądowego pluralizmu charakteryzuje wszystkie odcinki tego programu (można je obejrzeć na internetowej stronie TVP). Prawica dyskutuje zażarcie z prawicą. I czasem dopuści do rozmowy kogoś z prawicy. Przykry to widok, ale dosyć reprezentatywny dla mediów publicznych w czasach dobrej zmiany.
Pamiętam doskonale, że jeszcze nie tak dawno ci sami dziennikarze narzekali na brak światopoglądowego pluralizmu w mediach publicznych. Nawet więcej, oni na narzekaniach na tzw. lewicowo-liberalny mainstream zbudowali sobie markę "niepokornych kontestatorów salonu". To było nawet imponujące. Trzymałem za nich wtedy kciuki, bo mieli pomysł i ikrę. Robili sporo intelektualnego fermentu tak potrzebnego w demokracji. Również dzięki temu fermentowi udało się uniknąć rozpuszczenia polskiej debaty publicznej w bezpiecznym ciepełku tuskowej wody w kranie.
Ale mamy rok 2017. Koleżanki i koledzy z prawicy, ktoś powinien wam wreszcie powiedzieć prawdę: dziś to wy jesteście salonem. Zamieniliście się w lustrzane odbicie tego, z czym tak walczyliście i co nieraz tak słusznie obśmiewaliście. W przeciwieństwie do wielu waszych krytyków nie uważam, że nie macie prawa do swoich pięciu minut. Nie mówię, że nie wolno wam mieć fundowanego ze środków publicznych okienka medialnego do autopromocji i tłumaczenia swojej wizji świata. Żenujące jest natomiast to, jak z tych pięciu minut korzystacie. Nie dopuszczacie nikogo o odmiennych poglądach. Kisicie się we własnym sosie. I akurat pod tym względem jesteście jeszcze bardziej pozamykani (bo pewnie mniej pewni swego) niż stary salon, który od czasu do czasu kooptował jednak kogoś spoza swojej kliki. Z każdym dniem stajecie się coraz grubszymi kotami. Utuczonymi na ogłoszeniach spółek Skarbu Państwa (kto nie wierzy, niech popatrzy, do jakich mediów trafiają teraz te ogromne strumienie pieniędzy). Tracicie też dawny polot buntowników wywrotowców, z którym tak wam było do twarzy. Wymieniliście go na stanowiska i na trybut składany rządzącym.
Reklama
Powiedzcie – jak to jest być tym nowym salonem? Jak to jest zrobić dokładnie to, co się niedawno tak mocno potępiało? Gdy stawiam to pytanie koleżankom i kolegom z prawicy, otrzymuję zazwyczaj dwa rodzaje odpowiedzi. Jedna – to pełna zniechęcenia agresja. Wyrzuty: a gdzie byłeś, gdy nasi poprzednicy robili to samo? Traktuję to trochę jako przyznanie się do winy. Żaden wegetarianin nie lubi, jak się go przyłapie na objadaniu się karkówką. Dużo poważniejsza jest odpowiedź druga. Prawicowcy argumentują w ten sposób: owszem, to prawda, że przeginamy w mediach publicznych. To prawda, że pokazujemy skrzywiony obraz rzeczywistości. Ale musimy tak robić. Bo nasi przeciwnicy też skrzywiają. I to nawet jeszcze bardziej. Nasze skrzywienie trochę więc to ich skrzywienie koryguje.
Reklama
A zaraz potem idzie argument wolnościowy. Prawicowcy powiadają, że jak komuś nie odpowiada TVP Jacka Kurskiego, to przecież może się przerzucić na inną telewizję. Do wyboru, do koloru. A najlepiej, jeśli obejrzy wszystkie programy publicystyczne we wszystkich stacjach i wyciągnie swoją średnią. Prawicowcy zdają się więc mówić, że dopiero teraz jest w mediach pluralizm. Choć przyznają, że droga do tego pluralizmu wiedzie poprzez brak pluralizmu konkretnych mediów.
Z tą odpowiedzią warto się zmierzyć. Z pozoru jest bardzo nęcąca. Ma jednak kilka wad. Po pierwsze – tworzy wyimaginowanego widza lub czytelnika. Kogoś, kto czyta/ogląda wszystko, a potem wchłonięte opinie filtruje. Ale problem w tym, że taki czytelnik/widz to stwór przypominający yeti. Nikt go nigdy nie widział i nie ma żadnej pewności, że w ogóle istnieje. Ludzie poświęcają dziś mediom opiniotwórczym mniej czasu i uwagi niż kiedyś. Ba, wolą media społecznościowe. Nie dostrzegając (a może tylko udając, że nie dostrzegają), że pływają tam w bańkach towarzysko-informacyjnych i czytają zazwyczaj te rzeczy, które podobają się ich znajomym. To trochę odpowiednik segregacji na prywatne i publiczne szkolnictwo albo osiedla dla różnych klas społecznych. W modelu powszechnym w szkole czy na podwórku mieszali się ludzie różnych klas społecznych i o różnej wrażliwości. To spajało społeczeństwo. Dziś bogaci zadają się z bogatymi, brzydcy siedzą z brzydkimi, a młodzi z młodymi. W mediach zaczyna być podobnie. Koncepcja mediów tożsamościowych jeszcze to zjawisko wzmacnia. Zrywa więzi, oducza ucierania się poglądów i wrażliwości na inne perspektywy. W ostatecznym rozrachunku prowadzi do pęknięcia społeczeństwa. Polska jako wspólnota może na tym tylko stracić.
W demokracjach temu zjawisku przeciwdziałać miały dobre, pluralistyczne i finansowane ze środków publicznych media. Takie media mają do odegrania jeszcze parę innym pomniejszych ról (kotwica rynku pracy w dziennikarstwie), ale pomińmy je dla jasności obrazu. Nie ma wątpliwości, że w III RP ten model mediów publicznych kulał. W ostatnich latach były jeszcze olbrzymie problemy ekonomiczne, bo koalicja PO-PSL nie potrafiła (nie chciała?) znaleźć dla nich dobrych źródeł finansowania. W wyborach 2015 r. pojawiła się prawica z obietnicą odbudowy mediów publicznych, teraz zwanych narodowymi. W praktyce dobra zmiana zaczęła się od bezceremonialnego ich wykorzystywania do autopromocji i autokreacji poszczególnych medialnych celebrytów (tak, prawico, celebrytami też już wielu z was się stało). Oczywiście, że wasi poprzednicy też tak robili. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ale teraz ich już nie ma u władzy. Władzę nad przyszłością mediów publicznych w Polsce trzymacie wy. I niestety wygląda na to, że zamiast naprawiać w imię własnej osobistej korzyści, przykładacie rękę do niszczenia oraz ośmieszania samego modelu. Ci, którzy przyjdą po was, będą mieli świetny argument, by media publiczne w końcu sprywatyzować (tak jak kiedyś sprywatyzowano „Rzeczpospolitą”). Mam nadzieję, że im się to nie uda. Ale pewności nie ma.
Niektórzy mogą uważać, że takie pisanie jest bezsensowną naiwnością. Inni się żachną, że stroję się w szaty moralisty. Pewnie wszyscy mają trochę racji. W gruncie rzeczy piszę jednak głównie dla... siebie. Żeby nie zwariować. I nie stracić wiary w media, które mogą być czymś innym niż przeklejaniem komunikatów PR wysyłanych przez możnych tego świata. Jeśli komuś blisko do takiego sposobu rozumowania, to piszę również dla niego. Zawsze miło wiedzieć, że nie jest się w swoim dziwactwie tak zupełnie beznadziejnie osamotnionym.