Aymerica Chauprade’a, byłego eksperta ds. międzynarodowych w ekipie Marine Le Pen, można uznać za odpowiednika generała Michaela Flynna, który krótko pełnił funkcję doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego w administracji Donalda Trumpa. Obaj panowie to dobrze wykształceni znawcy spraw międzynarodowych. Francuz poza naukami ścisłymi skończył też prestiżowy paryski Sciences Po, na którym obronił doktorat. Amerykanin z kolei kierował jedną z najważniejszych służb specjalnych na świecie – wywiadem wojskowym USA. Obaj mają - nazwijmy to umownie - sceptyczne podejście do islamu. I, mimo dostępu do rzetelnej wiedzy, specyficzny stosunek do rzeczywistości.

Reklama
Pierwszy wydał książkę "Chronique du choc des civilisations" (Kronika zderzenia cywilizacji), w której przekonywał do spiskowych teorii wokół zamachu z 11 września w USA. Drugi dorobił się określenia "Flynn facts", którym charakteryzuje się osoby luźno podchodzące do pojęcia prawdy. Chauprade i Flynn mieli doskonałe kontakty na Wschodzie. Jak podaje EUobserver, pierwszy organizował spotkania Marine Le Pen z Władimirem Putinem. Drugi odwiedzał rosyjskiego prezydenta podczas gali telewizji RT (dawna Russia Today). Amerykański system wypluł generała Flynna, gdy wyszło na jaw, że kłamał, tłumacząc się ze swoich kontaktów z rosyjskim ambasadorem w USA. Drugi musiał odejść ze sztabu Le Pen, gdy zaczął zbyt wiele mówić o wizytach swojej szefowej na Wschodzie.
Zarówno Chauprade, jak i Flynn pokazują, jak duży problem z Rosją ma Zachód. Aspirujący do najważniejszych stanowisk w państwie i płynący na fali populizmu politycy mają w swoim otoczeniu ludzi po uszy uwikłanych w niejasne relacje z Kremlem. Są one jednak na tyle dobrze skonstruowane, wypielęgnowane i uwiarygodnione, że trudno jednoznacznie wykazać ich agenturalny charakter. Nikt we Francji nie zabroni politykowi Frontu Narodowego wyjazdów na Krym czy deklarowania prorosyjskich poglądów. Tak jak Flynnowi nikt nie bronił udziału w gali RT.
Chauprade’a w sztabie Le Pen już nie ma. Są jednak jego godni następcy. Nie zniknęły też podejrzenia o finansowanie Frontu Narodowego przez Rosjan. Ze śledztwa dziennikarzy Mediapart wynika, że w kwietniu 2014 r. FN zainkasował pieniądze od Putina. Jak podaje serwis, chodzi o sumę 2 mln dol. Według tego samego źródła Le Pen dwa miesiące później dostała 9 mln euro z rosyjskiego banku FCRB, a w czerwcu 2016 r. wnioskowała o kolejne 3 mln euro od banku Stratiegija (który jednak miesiąc później stracił licencję, więc kredyt najpewniej nie doszedł do skutku).
30 marca Mediapart opublikował skan dokumentu, z którego wynika, że pieniądze miały zostać przeznaczone na finansowanie kampanii prezydenckiej. Widnieje na nim podpis Marine Le Pen. W dealach pośredniczył niejaki Jean-Luc Schaffhauser, eurodeputowany Frontu Narodowego, były pracownik koncernu zbrojeniowego Dassault i paliwowego Total. O ile wspomniany Chauprade mógłby grać rolę generała Flynna, to Schaffhausera można uznać w ekipie Le Pen za odpowiednika lobbysty Paula Manaforta, który podczas kampanii w USA działał w otoczeniu Trumpa.
Reklama
W USA pojawiło się realne ryzyko wprowadzenia do Białego Domu ludzi finansowo zależnych od Kremla. W przypadku Francji tacy politycy w systemie już są. Jak wyliczył EUobserver, parlamentarzyści FN wzywali do zniesienia sankcji na Rosję. 22 eurodeputowanych z tego ugrupowania zagłosowało też w PE we wrześniu 2014 r. przeciw umowie stowarzyszeniowej UE-Ukraina, a w listopadzie 2016 r. przeciw raportowi, który opisywał zasady działania antyunijnej propagandy uprawianej przez Rosję. W październiku 2014 r. i maju 2015 r. Schaffhauser dwukrotnie wizytował separatystyczne republiki na Zagłębiu Donieckim. Sama Marine Le Pen daje do zrozumienia, że w przypadku zwycięstwa uzna rosyjską aneksję Krymu.
Gdy o władzę w USA walczył Donald Trump, przewidywano epokę dyplomacji transakcyjnej w relacjach Waszyngton–Moskwa. W przypadku Marine Le Pen ten termin należy potraktować dosłownie. O ile w Ameryce Rosjanie dopiero szukali ludzi, którzy mogliby być partią Kremla, we Francji już ich mają. W USA postawiono na propagandę i kompromitowanie kandydatów, którzy nie byli perspektywiczni. We Francji po prostu dopieszcza się ideowców, którzy nie tylko pojadą na Donbas czy Krym, ale będą też szczerze wierzyć w cywilizacyjną misję Rosji na Wschodzie. W tym sensie hybrydowa kampania Rosji w wyborach francuskich jest znacznie bardziej niebezpieczna niż w USA.