Sześć milionów Polaków zamordowanych przez nazistów. Miasta zrównane z ziemią. Naród sprowadzony do roli niewolników. Gdy stara nienawiść narusza harmonię Unii Europejskiej, nic dziwnego, że Polska domaga się miliardów od Niemiec – pisał tydzień temu Dominic Sandbrook na łamach brytyjskiego „Daily Mail”. Wspomniane przez niego miliardy już są nieaktualne, bo politycy PiS zaczęli już mówić o bilionach dolarów.
„Chcę podkreślić, że możemy dlatego o tym rozmawiać, że pan prezes PiS Jarosław Kaczyński taką podjął decyzję. To jest jakby jego zasługa, że jest taka decyzja i wola polityczna, żeby tą sprawą się zajmować” – wyznał podczas rozmowy dla Radia Maryja i Telewizji Trwam poseł Arkadiusz Mularczyk. Nieco wcześniej, na zlecenie tegoż oddelegowanego do nowej misji polityka Biuro Analiz Sejmowych zaczęło przygotowywać ekspertyzę dotyczącą prawnych możliwości wystąpienia Polski o odszkodowania od Niemiec.
Absolutnie nikt nie może zanegować, że II RP padła ofiarą Niemiec. Ci nie są w stanie wyprzeć się rabunków i zbrodni dokonanych przez III Rzeszę. Ilekroć więc niemieckie media lub tamtejsi politycy uderzą w PiS, to w odpowiedzi słyszą: płaćcie, potomkowie zbrodniarzy, reparacje. Wprawdzie Berlin i tym razem stanowczo odmówi, lecz takie przypominanie o bardzo niechlubnej przeszłości jest uciążliwym doświadczeniem dla kraju dbającego o wizerunek wzorcowej, otwartej na obcych demokracji.
Reklama
Również opozycja w kraju, jeśli poszuka wsparcia u kanclerz Angeli Merkel (wszystko wskazuje na to, że po wrześniowych wyborach nadal pozostanie u władzy), oberwie propagandowo po głowie. Do standardowego zarzutu – zdrady interesu narodowego – dojdzie jeszcze chęć wyrzeczenia się należnych od Niemców 6 bln dol. Wizja tak ogromnej sumy do wzięcia powinna urzec nie tylko twardy elektorat PiS. Na pierwszy rzut oka widać w tym kolejną, genialną intrygę prezesa. Szkopuł w tym, że napoleońskie plany Kaczyńskiego niezwykle przypominają baśń o dżinie wypuszczonym z butelki. Wcześniej czy później inicjator takiego zdarzenia tracił kontrolę nad duchem, a potem wszelkie wypowiedziane życzenia obracały się przeciwko niemu. Jeśli wgłębić się w kwestie reparacji, to łatwo dostrzec, że Polska ma moralne prawo domagać się zadośćuczynienia nie tylko od Niemiec, ale też innych członków antyhitlerowskiej koalicji. A nic tak nie jednoczy sprawców przeciwko ofierze, jak wspólna wina.
Reklama

Oskarżony

To, że Polska ma zostać spustoszona i obrabowana, wiedziano w Berlinie na długo przez 1 września 1939 r. Równolegle z przygotowywaniem planów inwazji Oberkommando der Wehrmacht (OKW, Sztab Generalny) tworzył zaawansowane studium nad stanem polskiej gospodarki. Powstały mapy i wykazy zakładów przemysłowych, elektrowni, gazowni, kopalń, złóż surowców itd. Wedle przyjętego założenia miała to być mapa ułatwiająca przejęcie wszelkich zasobów podbitego kraju, by wzmocniły III Rzeszę. Nad realizacją pracował Sztab Gospodarki Wojennej, posiłkując się pomocą dziesiątków niemieckich instytutów badawczych oraz wyższych uczelni. Przy każdej z armii stworzono specjalne oddziały techniczne. Ich zadaniem było podążanie za głównymi siłami, aby przejmować zakłady przemysłowe oraz wszelkie materiały potrzebne gospodarce. „Dużą aktywność w przygotowaniach do przejęcia polskiego majątku przejawiały koncerny niemieckie. Przykładem może być koncern chemiczny IG Farben, który w lipcu 1939 r. sporządził listę największych zakładów chemicznych w Polsce, które miał przejąć” – opisuje Cezariusz Skuza w monografii „Walka o odzyskanie majątku polskiego utraconego w wyniku II wojny światowej”.
Niemcy nie zapomnieli również o dobrach kultury. Na początku 1939 r. SS włączyło w swoją strukturę Stowarzyszenie Badawczo-Dydaktyczne Dziedzictwa Przodków (Ahnenerbe). Od kilku lat zbierało ono informacje o dziełach sztuki znajdujących się w muzeach, bibliotekach, archiwach czy zbiorach prywatnych. Wiedza ta okazała się niezwykle przydatna – po inwazji Ahnenerbe odnalazła jedno z najcenniejszych dzieł sztuki znajdujących się w Polsce, obraz Rafaela Santiego „Portret młodzieńca”, który został ukryty w siedzibie Czartoryskich w Sieniawie. A był to dopiero początek grabieży trwającej nieprzerwanie do końca okupacji. Jedynie w przypadku dzieł sztuki z Polski wywieziono ponad 500 tys. cennych przedmiotów. Przez trzy lata większość zwożono do Kaiser Friedrich Museum w Poznaniu. W 1942 r. zbiory ruszyły w dalszą podróż na Zachód. Skarby te zapakowano do 444 okutych metalem skrzyń, które zapełniły liczący 22 wagony pociąg towarowy.
Gustujący nie tylko w dziełach sztuki generalny gubernator Hans Frank w listopadzie 1939 r. wydał dekret stanowiący, że w GG „cała ruchoma i nieruchoma własność byłego Państwa Polskiego ulega sekwestracji (oddaniu na przechowanie Niemcom – aut.), celem zabezpieczenia wszelkiego rodzaju cennej własności publicznej”. Jeszcze gorzej dla Polaków sprawy własności miały się na terenach wcielonych bezpośrednio do III Rzeszy: w Wielkopolsce, na Górnym Śląsku i Pomorzu. Tam dekretem Adolfa Hitlera pozbawiono prywatne osoby narodowości polskiej wszelkich praw majątkowych. Co w praktyce oznaczało, że kilku milionom ludzi skonfiskowano wszystko, co posiadali.
Niemcom nie udało się zabrać mieszkańcom II RP absolutnie wszystkiego tylko dlatego, że zabrakło im czasu. Podobnie, jak w kwestii realizacji Generalplan Ost – zakładał on konieczność wymordowania ok. 18–20 mln obywateli Rzeczpospolitej, by resztę sprowadzić do roli niewolników. W tym aspekcie licznik zatrzymał się na ok. 6 mln. Jednak z ludzkim życiem przy wycenie jest spory problem, bo nikt dokładnie nie ustalił średniej ceny. Zwłaszcza jeśli rzecz szła o „podludzi”.
Po tak wielkim spustoszeniu oszacowanie strat materialnych nie przedstawiało się łatwo i zrobiono je bardzo pobieżnie. Wedle raportu przygotowanego w 1947 r. przez Biuro Odszkodowań Wojennych przy Prezydium Rady Ministrów wielkość polskich strat oceniono na równowartość czteroletniego dochodu narodowego II RP z 1938 r. Wynosił on 17,7 mld zł, a suma z czterech lat – 70,8 mld. Biorąc pod uwagę kurs dolara z tego samego roku wobec złotego, było to 13,3 mld dol. (po uwzględnieniu inflacji byłoby to dziś 227 mld dol.). Oceniono wówczas, że zniszczono 65 proc. fabryk, dwie trzecie mostów kolejowych, 30 proc. mieszkań i 20 proc. gospodarstw rolnych.

Trwa ładowanie wpisu

Ile mogłoby się należeć za zrównanie z ziemią Warszawy, próbował wyliczyć zespół historyków i architektów powołany przez prezydenta stolicy Lecha Kaczyńskiego. Ostatecznie, według ich szacunku z 2004 r., zburzone w 90 proc. i rozgrabione miasto winno otrzymać od sprawców reparacje w wysokości 45,3 mld dol. Tyle tylko, że sprawca wcale nie był jeden. Wprawdzie wojnę, mordy i pustoszenie rozpoczęli Niemcy, lecz dzielnie sekundowali im w tym Sowieci.

Beneficjent

Gdy Armia Czerwona 17 września przekraczała wschodnią granicę Polski, nikt w Moskwie nie myślał o stworzeniu planu sukcesywnego obrabowania zajętego kraju. Józef Stalin, w przeciwieństwie do Niemców, skupił się na tworzeniu pozorów, iż ludność „oswobadzanych” ziem sama prosi o przyłączenie ich do ZSRR. Potem i tak sowiecki system polityczny, opierający się na ograbieniu obywateli z wszelkiej własności, miał dokończyć dzieła.
Wprowadzenie radzieckiej administracji automatycznie przyniosło na Kresach nacjonalizację całego mienia państwowego II RP. To samo dotyczyło prywatnych firm, sklepów czy banków. Gospodarstwa rolne zamieniono na kołchozy. Sowieci zagarnęli wszelkie oszczędności bankowe, a polską walutę zdelegalizowano. Przez co schowane na czarną godzinę pieniądze utraciły wartość. Na koniec dorzucono zagarnięcie mieszkań i rzeczy osobistych ok. 800 tys. obywateli II RP zesłanych w głąb ZSRR. Większość czekała śmierć z powodu zimna, głodu lub podczas niewolniczej pracy, więc władza radziecka uznawała, że dobra doczesne są im zbyteczne.
Tak różnymi drogami, przy użyciu dość odmiennych metod, obaj okupanci osiągali bardzo zbliżone rezultaty. Choć w przypadku Niemców zyski osiągnięte kosztem Polski okazały się krótkotrwałe, bo wojna potoczyła się inaczej, niż zakładał Hitler. Natomiast Stalin wraz z otoczeniem wyciągnął wnioski z wcześniejszych błędów i zaniedbań. Wkraczająca w 1944 r. w głąb terenów II RP Armia Czerwona została dobrze przygotowana do dodatkowego zadania – zabezpieczenia maksymalnych profitów dla Związku Radzieckiego.
Co prawda 12 lutego 1945 r. Państwowy Komitet Obrony ZSRR, któremu przewodniczył Stalin, podpisał specjalne porozumienie z marionetkowym Tymczasowym Rządem Jedności Narodowej, które gwarantowało, że zakłady przemysłowe, urządzenia i materiały strategiczne znajdujące się na obszarze między Wisłą a Odrą mogą być wywiezione w głąb ZSRR jedynie za zgodą władz Polski, czyli TRJN. Po czym tydzień później Stalin podpisał w imieniu Państwowego Komitetu Obrony ZSRR decyzję nr 7558 o przejmowaniu i przewiezieniu do Związku Radzieckiego „niezbędnych do prowadzenia wojny urządzeń, materiałów i gotowych produktów”. Koordynowanie tej operacji powierzył Komitetowi Specjalnemu kierowanemu przez Grigorija Malenkowa. Wkrótce decyzją tegoż komitetu utworzono 80 specjalnych batalionów roboczych oraz osiem samodzielnych batalionów samochodowych, nazwanych potocznie „trofiejną armią”. Licząca ponad 80 tys. żołnierzy armia rabusiów zadbała, by błyskawicznie znikały wszelkie fabryki i urządzenia przemysłowe, jakie tylko napotkały jej bataliony.
„Gdzie ofensywa Armii Czerwonej szybko się rozwijała, Niemcy nie zdążyli zniszczyć przemysłu. Tak więc zachowały się w zasadzie w całości: górnictwo i przemysł ciężki na Górnym Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim, przemysł włókienniczy w Łodzi czy też przemysł budowy maszyn w różnych miejscowościach Polski” – ogłosił w maju 1945 r. I sekretarz PPR Władysław Gomułka podczas moskiewskiej konferencji Wydziału Informacji Międzynarodowej KC WKP(b). Nie ukrywając radości, że wraz z przesunięciem granicy na zachód dobra te znajdą się w rękach państwa polskiego. Towarzysz Wiesław mylił się zasadniczo. Gdy wygłaszał referat, armia demontowała maszyny i urządzenia we wszystkich okręgach przemysłowych na wschód od Odry. I robiła to w imponującym tempie. Ogromną walcownię rur spółki Oberhütten Stahlrohrenwerke rozebrano i przewieziono z Gliwic do Dniepropietrowska w zaledwie 25 dni. Gdzie zmontowano na nowo jako Fabrykę Rur im. Lenina. Niewiele dłużej trwało rozebranie do fundamentów sześciu górnośląskich elektrowni czy dziesiątek innych fabryk. W czerwcu 1945 r. prezydent Elbląga Wacław Wysocki alarmował TRJN: „Dobre firmy i warsztaty rzemieślnicze zniszczone w ok. 60–70 proc. Fabryka Komnicka została całkowicie wywieziona, stoją tylko puste hale fabryczne. Fabryka wyrobów blaszanych została zdewastowana przez wywiezienie większości maszyn. Wiemy, że ze wszystkich zakładów Schichaua wywożą teraz maszyny. Jeśli nie uda się ich ocalić przed wywozem, to przemysłu w Elblągu nie będzie”. Za próbę przeszkadzania w pracy trofiejczykom prezydent został zdjęty ze stanowiska. Oni zaś wywieźli z miasta 39 zakładów przemysłowych zatrudniających wcześniej 20 tys. osób.
Z raportu, jaki otrzymał szef sowieckiej dyplomacji Wiaczesław Mołotow, wynikało, że na wschód od Odry trofiejna armia zdemontowała 1100 przedsiębiorstw. Do ich wywiezienia potrzebowała aż 239 tys. wagonów. Wedle szacunków Bogdana Musiała, zaprezentowanych w książce „Wojna Stalina 1939–1945. Terror, grabieże, demontaż”, z terenów należących do II RP, na zachód od Linii Curzona, zagrabiono dobra o wartości 375 mln ówczesnych dolarów. Na Ziemiach Odzyskanych zaś Sowieci obłowili się na kwotę aż 2 mld dol. O takim drobiazgu jak zagarnięcie całych polskich Kresów nie wspominając.

Sojusznik

„Nie porzucimy waszej świętej sprawy i będziemy prowadzić tę wojnę dopóty, dopóki wasza ukochana ojczyzna nie zostanie zwrócona wiernym synom” – obiecywał w czerwcu 1940 r. polskim żołnierzom brytyjski minister wojny Anthony Eden. Jednak dla Londynu, a potem i Waszyngtonu, zdecydowanie ważniejszym sojusznikiem okazał się Związek Radziecki. To ze Stalinem przywódcy zachodnich mocarstw musieli układać się w kwestii powojennego kształtu świata. 11 lutego 1945 r. po konferencji w Jałcie Związek Radziecki, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone ogłosiły decyzje dotyczące Polski. Bez pytania o zgodę jej mieszkańców ani też legalnych władz przesunięto kraj na zachód, okrojono i zapowiedziano powstanie nowego rządu złożonego w większości z komunistów wytypowanych przez Kreml.
Władze RP protestowały, ale ich głosem nikt się nie przejął. „Tym głąbom naprawdę się zdawało, że świat wojuje z Niemcami na nasze hasło i że zaczął wojować w naszej obronie – pisał w »Zielonych oczach« Stanisław Cat-Mackiewicz. – Dla Anglików wojna to obrona narodowych interesów, o ile to możliwe, za pomocą przelewania cudzej krwi i wystawianie na niebezpieczeństwo innych krajów”.
Istotnie rząd Zjednoczonego Królestwa dokładnie analizował rachunek zysków i strat. Jeszcze w sierpniu 1940 r. umowa, którą podpisał z władzami II RP na uchodźstwie, określiła, że po wojnie Rzeczpospolita spłaci wszelkie należności związane z utrzymaniem przez Wielką Brytanię sił zbrojnych sojusznika. Krew naszych lotników, marynarzy i żołnierzy przelaną w obronie Zjednoczonego Królestwa uznano za zbyt trudną do wyceny, więc nie brano jej pod uwagę. Ale zupełnie inaczej rzecz się miała z samolotami, czołgami, działami czy okrętami. Do tego doliczono zużyte paliwa, prowiant i napoje. Rachunek przesłany tuż po zakończeniu walk rządowi Rzeczypospolitej na uchodźstwie, po zsumowaniu wszystkich pozycji, opiewał na 98 mln funtów (po uwzględnieniu inflacji dziś daje to prawie 4 mld funtów). To, iż kraj sojusznika, mającego spłacić ten dług, został doszczętnie rozgrabiony, nie miał znaczenia dla władz w Londynie. W końcu umowa to umowa.
Rząd na emigracji usiłował uchylić się od płacenia. Jednak Brytania posiadała zabezpieczenie w postaci rezerw złota II RP wywiezionych po wybuchu wojny na Zachód. Tu jednak powstała pewna przeszkoda, bo roszczenia do niego wysuwał też Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej. Kiedy 5 lipca 1945 r. Wielka Brytania i USA uznały TRJN za jedynego przedstawiciela Polski, cofając jednocześnie uznanie władzom emigracyjnym, natychmiast rozpoczęto z Warszawą rokowania o spłacie długu. Znów dokładnie szacując naliczone koszty. W przeciwieństwie do Polaków, niepotrafiących dokładnie wyliczyć, kto i co im jest winien, Brytyjczycy byli bardzo skrupulatni.
Negocjacje zamknięto „Układem w sprawach finansowych pomiędzy Polską a Wielką Brytanią i Irlandią Północną”, podpisanym w Londynie 24 czerwca 1946 r. Stanowił on, iż na poczet zobowiązania „Tymczasowy Rząd Polski natychmiast przekaże Rządowi Zjednoczonego Królestwa kwotę 3 mln funtów szterlingów ze złota, złożonego w Banku Anglii na rachunku Banku Polskiego, a Rząd Zjednoczonego Królestwa ze swej strony zobowiązuje się nie stawiać żadnych przeszkód w sposobie rozporządzania lub w wywozie pozostałego złota, przechowywanego w Banku Anglii”. Tak Anglicy przekazywali złoto II RP komunistom w zamian za udział w zyskach. Choć wcale nie umorzyli długu, tylko go zredukowali. „Rząd Zjednoczonego Królestwa nie będzie wysuwał żadnych roszczeń o zwrot 73 mln funtów szterlingów, stanowiących kwoty wydane na sprzęt, wyposażenie, dostawy itd.” – obiecano. Natomiast postanowiono pozostawić „w zawieszeniu sprawę zwrotu kredytów wojskowych, wynoszących dalsze 47,5 mln funtów szterlingów, wydanych na pobory i żołd Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie do dnia 5 lipca 1945 r., ale zastrzega sobie prawo podjęcia dyskusji w tej sprawie”. I de facto zawsze można do niej wrócić.

Oszukani

Konferencja Wielkiej Trójki w Poczdamie przyniosła porozumienie mocarstw co to tego, ile i komu Niemcy zapłacą za zbrodnie. Wstępnie kwotę odszkodowań wojennych wyliczono na ok. 20 mld dol. Połowę miał otrzymać Związek Radziecki.
Jako że Polska nie była reprezentowana przy stole obrad, przywódcy mocarstw podjęli decyzję w jej imieniu. Sprowadziła się ona do scedowania obowiązku zrekompensowania Polakom ich gigantycznych strat na Józefa Stalina. Już samo to miało wręcz perwersyjną wymowę. Jeden ze współuczestników wielkiego rabunku miał zadbać o wynagrodzenie cierpień ofierze. Jednakże racje moralne i interes polityczny to dwie różne spawy, a jeśli stoją ze sobą w sprzeczności, wygrywa ten drugi. W Waszyngtonie i Londynie pogodzono się z tym, iż dawny sojusznik znalazł się w strefie wpływów ZSRR. Co oznaczało, że jakiekolwiek zastrzyki finansowe dla powojennej Polski wzmacniałyby potencjał bloku sowieckiego. Starano się więc ich unikać. Kwestia sprawiedliwości miała w tym momencie już zupełnie czwartorzędne znaczenie.
Opieka Stalina sprowadziła się do tego, że ogołoceni do cna mieszkańcy ziem polskich musieli doświadczyć dalszego rabunku. Na szczęście nie tak brutalnego jak ten do 1945 r. Po konferencji w Poczdamie zaproszono do Moskwy przedstawicieli TRJN, żeby zaoferować umowę reparacyjną. Stanowiła ona prawdziwy majstersztyk sowieckiej dyplomacji. Po pierwsze, Związek Radziecki zrzekał się w niej roszczeń do mienia poniemieckiego, które pozostało w polskich granicach. Wprawdzie nie miał do niego formalnie prawa, a wszystko, co cenne, wywieziono już wcześniej, lecz członkowie marionetkowego rządu i tak musieli docenić wspaniałomyślność Stalina. Po drugi, zgodził się on oddać Polakom 1,5 mld dol. reparacji z całej kwoty przyznanej Moskwie w Poczdamie. Choć zamierzano ją wypłacać nie w gotówce, lecz w zdemontowanych fabrykach. Oczywiście wyceny ich wartości dokonywali Rosjanie.
I nie był to koniec niespodzianek w jednym z najbezczelniejszych dokumentów w historii. Stalin bowiem uznał, że za jego gest Polska Ludowa musi czymś się zrewanżować. W zamian za reparacje Warszawa zobowiązywała się sprzedawać każdego roku ZSRR 13 mln ton węgla po cenie 1,3 dol. za tonę. Jeśli wziąć pod uwagę, że w drugiej połowie lat 40. Wielka Brytania i Francja kupowały węgiel, wydobywany w Niemczech, płacąc ok. 10 dol. za tonę, to rachunek kolejnych strat poniesionych przez Polskę prezentuje się wstrząsająco.
Przez 10 lat dostarczyliśmy do ZSRR towar wart ok. 1,3 mld dol., otrzymując zań ok. 170 mln. Gdyby dokonać szczegółowych wyliczeń, to może się okazać, iż do otrzymanych reparacji wojennych Polska Ludowa sporo dopłaciła.

Bój bez broni

Lato 1953 r. zaczęło się bardzo gorąco. W NRD w połowie czerwca wybuchł robotniczy bunt, który został krwawo stłumiony przez Armię Radziecką. W tym samym czasie na Kremlu walka o władzę po śmierci Stalina weszła w decydującą fazę. Budzący grozę szef NKWD Ławrientij Beria nie odkrył w porę spisku i został 26 czerwca obalony przez towarzyszy. Jego następca Nikita Chruszczow starał się jak najszybciej przejąć kontrolę nad sytuacją w mocno rozchwianym imperium. Jednym z najpilniejszych zadań stała się pacyfikacja nastrojów we wschodnich Niemczech oraz wzmocnienie pozycji tamtejszego kierownictwa partii. Podczas powstania zachowało ono wzorową lojalność wobec Kremla. W nagrodę za to 22 sierpnia 1953 r. władze ZSRR ogłosiły zawarcie z NRD umowy mającej zdjąć z wschodnioniemieckiej gospodarki ciężar trwającej wciąż spłaty reparacji wojennych. Przy czym Kreml wcale się ich nie zrzekał, tylko oznajmiał, iż „po uzgodnieniu z rządem PRL zobowiązał się do przerwania z dniem 1 stycznia 1954 r. pobierania świadczeń reparacyjnych od NRD w każdej postaci”. Wiele wskazuje na to, że rząd Polski Ludowej został o owym uzgodnieniu powiadomiony już po fakcie. Zebrał się bowiem następnego dnia, 23 sierpnia, by wysłuchać oświadczenia Bolesława Bieruta, iż cztery dni wcześniej Prezydium Rządu podjęło nagle uchwałę, że Polska zaprzestanie wymagania od NRD spłaty odszkodowań.
„Decyzje te umacniają bezpieczeństwo Polski i godząc w zbrodnicze knowania odwetowców i rewizjonistów neohitlerowskich oraz ich protektorów wzmacniają w całych Niemczech siły pokojowe i demokratyczne, których wyrazicielem jest Niemiecka Republika Demokratyczna” – przeczytał Bierut uzasadnienie do uchwały przedstawionej 35 członkom Rady Ministrów. Ci zaś milcząco ją zaakceptowali. Wszyscy podczas lat stalinowskiego terroru nauczyli się, jak kończą ci, co podważają polecenia, które zazwyczaj przekazywano z Kremla telefonicznie. Notabene, choć Warszawa zrzekła się reparacji, nadal sprzedawano ZSRR węgiel po zaniżonej cenie, przeciwko czemu zbuntował się dopiero Władysław Gomułka trzy lata później. Zamykając trwającą od 1939 r. epokę grabienia Polski przez ościenne mocarstwa.
Patrząc od strony racji moralnych, podniesienie kwestii zaległych reparacji jest jak najbardziej uzasadnione. Tyle że kierowanie się moralnością nakazywałoby pociągnąć do płacenia nie tylko Berlin, lecz też współudziałowców – Moskwę, a być może Londyn. Co samo w sobie jest prostą drogą do politycznego samobójstwa, choć obecny obóz władzy wykazuje ku temu spore inklinacje. Już tylko wystąpienie o reparacje od Niemiec narusza stan międzynarodowej równowagi. Taka gra wymagałaby znakomitego przygotowania, stworzenia w MSZ osobnego zespołu specjalistów opracowującego strategię i pilnującego jej realizacji. Dokładnego oszacowania strat. Znalezienia potężnych sojuszników, na których można by się oprzeć, przewidując wrogą reakcję Niemiec. Zwłaszcza że domaganie się odszkodowań z polskiej strony niemal automatycznie inicjuje zbliżenie Berlina z Moskwą z racji wspólnych win z przeszłości.
Tymczasem wszystko znów wygląda jak sławetna szarża szefa MSZ Witolda Waszczykowskiego na szczycie UE na Malcie, podczas której próbował zablokować ponowny wybór Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej. Prezes zrobił „wrzutkę”, a podkomendni ruszyli do realizacji jego planu w klasycznym polskim stylu – czyli bez broni. Na szczęście była to potyczka dyplomatyczna.
„Dla Anglii pojęcie »bój bez broni« nie istnieje, a gdyby istniało, miałoby charakter niepoważny, komiczny, coś jak gdyby ktoś zapewniał, że będzie latać, choć nie ma samolotu” – notował niegdyś Cat-Mackiewicz. Ale tu jest Polska.