Dla opozycji jest człowiekiem, który najkrótszą drogą prowadzi nas do socjalizmu i gospodarki centralnie planowanej. W Prawie i Sprawiedliwości wciąż jest wielu, którzy widzą w nim bankstera, czyli zło wcielone, z którym obiecano wyborcom walczyć przy każdej okazji.
Wkrótce miną dwa lata, od kiedy Mateusz Morawiecki objął stery gospodarcze rządu i coraz wyraźniej widać, że przypinane mu przez ten czas łatki odpadają. Prawica, lewica, narodowcy, neoliberałowie i cała reszta namawia wicepremiera do noszenia butów, które są ich zdaniem najwygodniejsze. Ten zaś, nawet jeśli je nawet zakłada, to tylko na chwilę, żeby się pokazać. Wielkich śladów używania nie widać. To powoduje, że im dłużej buduje swoją pozycję pierwszego w gospodarce, tym mocniej widać, że wszystkie nadzieje i obawy z nim związane się nie spełniły. Nie mamy w Polsce ani socjalizmu z ludzką twarzą, ani neoliberalnego dogmatyzmu, w którym niewidzialna ręka rynku prowadzi nas, gdzie chce.
Gdy przyjrzeć się Mateuszowi Morawieckiemu z bliska, to kontynuuje politykę swoich poprzedników z foteli ministerialnych. Odrzucenie myślenia o gospodarce, które dominowało przez ostatnie ćwierć wieku, jest u niego pozorne. Mainstream ekonomiczny ewoluował przez lata, a w tej ewolucji brał udział wicepremier. Menu gospodarcze, które dzisiaj serwuje, nie jest niczym nowym, oryginalnym czy egzotycznym. Trudno jednak niektórym rozpoznać dawne smaki, bo wszystko jest obficie polane narodowo-patriotycznym sosem. Dlatego zmysły zawodzą zarówno tych, którzy widzieli w Morawieckim forpocztę nowego ładu ekonomicznego i człowieka, który z Thomasem Pikettym na ustach zasypie podziały i wygładzi nierównowagi. Jak i tych, którzy chcą mu przyprawić gębę Edwarda Gierka, który tak unowocześniał gospodarkę na kredyt, że dopiero kilka lat temu pozbyliśmy się ostatnich jego długów.
Reklama