W styczniu 2015 r., na kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi, wszyscy w jego kancelarii byli przekonani, że Komorowski będzie prezydentem drugą kadencję. Że nawet nie warto robić wielkiej kampanii.

Reklama

Nie wszyscy. Myśmy do końca nie byli przekonani, że tak wszystko łatwo pójdzie.

Myśmy, czyli kto?

Janek Lityński i ja. Przyjaźnimy się. Wtedy byliśmy doradcami, siedzieliśmy pokój w pokój. Uważałem, biorąc pod uwagę doświadczenie amerykańskie, że bardzo ważne jest potraktowanie serio internetu, że jeśli się nie zrobi kampanii w sieci, to się przegra.

Reklama

I to mówi 77-letni były opozycjonista.

Ale za to fizyk. Próbowałem umówić kogoś z biura kampanii prezydenckiej ze specjalistami od internetu. Byli gotowi przyjść i pomóc. Ale usłyszałem, że nie potrzeba, że biuro ma swoich mistrzów od sieci. Widać po wyniku, jacy to mistrzowie. Robert Tyszkiewicz był szefem kampanii i uważał, że wie, jak wygrać. I że nie potrzebuje nikogo. A więc zadufanie nie tylko ludzi wokół Bronka, ale chyba i samego Bronka przesądziło o wyniku wyborów. Możemy się oczywiście z Jankiem Lityńskim bić w piersi, że nie byliśmy nachalni, że nie poszliśmy rozwalić to biuro w drzazgi i zbudować nowe. Znam Bronka od lat, lubię i cenię, choć byliśmy z zupełnie innych sfer. Ja byłem z KOR owskiej, można powiedzieć, że kuroniowy. Do tej pory uważam, i to nie jest zbyt popularne, że Kuroń jest naszym Piłsudskim, to znaczy bez Kuronia by tej całej wolności nie było. Natomiast Bronek Komorowski był macierewiczowy, był blisko związany z Antkiem Macierewiczem.

Reklama

Czego się od niego nauczył?

Tego nie wiem, ważne, czego się oduczył. Przecież on był przeciwko Okrągłemu Stołowi. Mówił, że komuchy nas oszukają. Był też przeciwko wyborom 1989 r. Nie kandydował, nie głosował. Ale kiedy zobaczył wynik, to zmienił zdanie.

Potem, w czasie prezydentury, był nazywany Komoruskim.

Te obelgi z jednej strony mnie przerażają, z drugiej – fascynują. Celuje w nich oczywiście Jarek Kaczyński. Moim zdaniem on je dopasowuje tak, żeby kogoś napiętnować, żeby go zabolało. To wielka umiejętność, która oczywiście źle świadczy o jego charakterze. A ja ten charakter poznałem. Był okres, lata 1987–1989, kiedy bardzo blisko współpracowałem z Kaczyńskimi. Bywałem u nich w domu na Żoliborzu, znałem ich mamę, koty... Jednak dla mnie i dla wielu ludzi opozycji ważne było, by coś osiągnąć, wygrać jakąś sprawę, a Jarek ciągle myślał o układach. Mówił, że ten z tym, tamten z nimi. Miał w głowie całą mapę tych układów, nie tylko solidarnościowych, ale i PZPR-owskich. Lekceważyłem to, może niesłusznie, bo widzę, że przez całe życie on właśnie tym się zajmuje. Tymi układami, gierkami, frakcjami. Zawsze tak było. Trochę podobnie myślał Antek Macierewicz, choć on zawsze miał cel, chciał coś ważnego osiągnąć. Po wyjściu z więzienia w 1984 r. nas, działaczy Solidarności, interesowało głównie to, żeby związek ponownie stał się jawny i niezależny. O to trzeba było walczyć. Natomiast Antek twierdził, że wszystko powinno opierać się na porozumieniu z Jaruzelskim, prymasem Glempem i Wałęsą.