Kto ma jednak rozstrzygać szczegóły – nieraz bardzo istotne – tej współpracy? Dlaczego nauczycielka ma/nie ma odprowadzać dzieci ze szkoły do kościoła, dlaczego ma/nie ma z nimi na tych rekolekcjach być (co za koszmar dla nauczyciela, nawiasem mówiąc, siedzieć i słuchać przez trzy dni cudzego nauczania)? Czy lekcje mają być zawieszone na czas duchowych przeżyć, czy może wystarczyłoby nie robić klasówek i nie zadawać prac domowych, by młodzi spokojnie mogli zająć się rekolekcjami popołudniowymi? Pytania można mnożyć.
Odpowiedzi najlepiej szukać na niższym poziomie niż Ministerstwo Edukacji Narodowej. Niestety wygodnictwo sług Kościoła i skleroza resortu dają taki efekt, że za pedagogów znających dzieci, księdza, lokalne uwarunkowania, własne sumienie i zdrowy rozsądek decyzje podejmuje Warszawa. W Polsce scentralizowanej możliwe jest, że decyzja trzech nauczycielek, aby nie wchodzić do kościoła z grupą prowadzonej na rekolekcje młodzieży, wywołuje reakcje na najwyższym szczeblu. Kodeks pracy, Karta nauczyciela, ustawy i konstytucja...
Wydaje się czasem, że po to obaliliśmy komunizm, który zawsze wiedział lepiej, abyśmy o swoich sprawach mogli decydować sami. No, bardziej swoich „spraw” niż własne dzieci to chyba nie mamy. W Polsce, o której marzyli ludzie Solidarności w czasach konspiry i walki, było oczywiste, że w Ojczyźnie wolnej to nie Władza dogadana z Episkopatem będzie decydować o przebiegu rekolekcji, lekcji i zajęć praktyczno-technicznych. W Polsce, którą ludzie „S” zbudowali, zostało po komunistycznemu – na oświacie to się zna tylko rząd.
Reklama