Prezydent miliarder stał się dla wielu komentatorów i swoich zwolenników symbolem oporu wobec neoliberalizmu, paradygmatu gospodarczego dominującego od lat 80. XX w. Ułatwiła mu to przyjęta w kampanii retoryka, która na pierwszy plan wysuwała interes narodowy – mocno krytykował firmy przenoszące miejsca pracy za granicę oraz negocjowane wtedy umowy handlowe – transpacyficzną TTP i transatlantycką TTIP.
W ten sposób przekonał dużą część wyborców oraz publicystów, że jego polityka będzie zmierzać do zmiany liberalnego konsensusu, którego wielu miało już serdecznie dość. W szczególności przekonała się do niego zubożała klasa średnia i biała klasa pracująca z konserwatywnych stanów południowych. To właśnie oni najczęściej rywalizowali – i przegrywali – na rynku pracy z imigrantami. To również oni dotkliwie odczuwali outsourcing, przenoszenie miejsc pracy do tańszych państw, które kończyło się dla nich bezrobociem albo w najlepszym razie stagnacją płac lub ich obniżkami. Sprawna retoryka Trumpa przekonała ich, że to właśnie on jest tą osobą, która najlepiej zadba o ich interesy. Nowy prezydent nie tylko miał wziąć się za „skorumpowane waszyngtońskie elity”, lecz też miał przeobrazić amerykański model gospodarczy, w którym dochody klasy średniej tkwią w stagnacji, za to zyski najbogatszych biją rekordy. Fakt, że Trump wywodzi się z wielkiego biznesu, nie przeszkadzał w snuciu podobnych teorii.
Już teraz, po kilkunastu miesiącach jego rządów, można powiedzieć, że Trump zadrwił z tych, którzy wieszczyli zerwanie z dotychczasową polityką gospodarczą USA. Nie tylko gorliwie wypełnia niemal wszystkie neoliberalne zalecenia, ale też lojalnie dba o interesy elit biznesowych, najczęściej kosztem niższej klasy średniej i pracującej. Czyli tych, którzy go wybrali. Niedawna decyzja o wprowadzeniu ceł na stal i aluminium nie zmienia ogólnego obrazu prowadzonej przez niego polityki gospodarczej.
Donald Trump to najbardziej neoliberalny prezydent od czasu Billa Clintona.
Reklama

Tym, co mają, będzie dodane

Reklama
Teoretyczną bazą neoliberalizmu jest opublikowany w latach 80. dokument pod nazwą Konsensusu waszyngtońskiego, który szybko stał się fundamentem nie tylko polityki gospodarczej USA, lecz też podstawą działań Banku Światowego oraz MFW. A za ich pośrednictwem rozprzestrzenił się na świat. Ten dokument nakreślił pięć głównych filarów (a w sumie jest ich 10), na których neoliberalizm musi się oprzeć: obniżenie stawek podatkowych, deregulacja, prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych, liberalizacja rynków finansowych oraz liberalizacja handlu międzynarodowego. Do wszystkich tych zaleceń Trump przykładnie się stosuje.
Reforma fiskusa, która w ciągu dekady uszczupli dochody budżetu o 1,5 bln dol., przedstawiana jest jako największa obniżka podatków od 30 lat. Trump przede wszystkim zmniejszył podatek dochodowy od osób prawnych – z 35 proc. do 21 proc. Oprócz tego zmienił stawki w podatku od osób fizycznych (najwyższa spadła z 40 proc. do 37 proc.) poza najniższą, która pozostała na poziomie 10 proc., a także dwukrotnie podniósł kwotę wolną w podatku od spadków – z 11 do 22 mln dol. W ten sposób jednym ruchem zapewnił również swoim przyszłym spadkobiercom wyjątkowo korzystną ulgę podatkową. Reforma miała ulżyć wszystkim, lecz przede wszystkim ciężko pracującym Amerykanom. W rzeczywistości jej skutek będzie inny – według think tanku Center for American Progress przeciętnie zarabiające gospodarstwo domowe zyska na niej średnio 1 tys. dol. rocznie, a najbogatsi, ów słynny jeden procent, aż 51 tys. dol. A więc reforma podatkowa Trumpa zwiększy nierówności, które od końca lat 70. trapią USA, i ograniczy środki budżetowe, co prawdopodobnie uderzy w najuboższych, bo to oni korzystają z publicznych programów społecznych.
Część komentatorów dowodzi, że reforma pomoże klasie pracującej, gdyż przedsiębiorstwa w USA zasilone kapitałem chętniej będą tworzyć dobrze płatne miejsca pracy. Problem w tym, że amerykańskie firmy nie cierpią na brak pieniędzy. Zakumulowały już gigantyczną ilość kapitału, więc akurat brak środków nie stoi im na przeszkodzie w zwiększaniu zatrudnienia czy podwyżkach płac.