Czas zaczął bowiem działać na niekorzyść partii braci Kaczyńskich, choć nie chodzi tu głównie o spadek poparcia społecznego, które - ku zaskoczeniu opozycji - mimo wyjątkowo ostrej krytyki większości mediów wciąż utrzymuje się na poziomie dwudziestu kilku procent. Łatwość, z jaką posłowie opozycji usunęli z porządku obrad Sejmu sprawę reformy finansów publicznych (skądinąd nader skromnej), w jaskrawy sposób potwierdziła, że realna władza PiS będzie się kurczyć z każdym kolejnym posiedzeniem obecnego Sejmu.

Reklama

Kiedy tylko stało się jasne, że PiS rzeczywiście dąży do nowych wyborów, niedawni sojusznicy z LiS ruszyli do kontrofensywy, której głównej narzędziem stał się Janusz Kaczmarek. Z możliwości wykorzystania jego rewelacji do osłabienia partii rządzącej postanowili też skorzystać niegotowi do jesiennych wyborów politycy SLD, którzy przez dobrych kilka dni przygotowywali opinię publiczną do wycofania się z poparcia dla własnego wniosku o skrócenie kadencji Sejmu. Z kolei PO, której stanowisko jest dziś rozstrzygające dla tego, co dzieje się w Sejmie, rozważała po cichu zyski i straty wynikające z poparcia wniosku o konstruktywne wotum nieufności wobec mniejszościowego gabinetu Kaczyńskiego. Szok, jaki w szeregach opozycji wywołało zatrzymanie Kaczmarka, Kornatowskiego i Netzla, skłonił liderów SLD oraz PO do modyfikacji stanowisk i złożenia publicznych deklaracji, że 7 września poprą skrócenie kadencji.

Fakty ujawnione 31 sierpnia na konferencji prasowej przez prokuraturę zadały silny cios wiarygodności Kaczmarka, ale - jak należało się spodziewać - nie zamknęły ust jego obrońcom. Dla części Polaków znacznie ważniejszy od poziomu wiarygodności eksministra był bowiem zaprezentowany na konferencji pokaz możliwości inwigilacji obywateli, jakimi dysponują dziś służby specjalne. Wszyscy, którzy wierzą, że PiS buduje w naszym kraju państwo policyjne, otrzymali w minionym tygodniu dwa silne sygnały mobilizujące ich do walki w obronie rzekomo zagrożonej demokracji. Jeśli zatem w najbliższy piątek Sejm istotnie przesądzi o swoim rozwiązaniu, to czeka nas nie tylko najkrótsza, ale i najbardziej gwałtowna kampania wyborcza od 1989 r. Pytanie tylko, czy przerysowane do granic możliwości porównania, hasła i slogany, jakie szykują pracujące już sztaby wyborcze, istotnie zmobilizują bodaj połowę Polaków do głosowania.

Strategia wyborcza PiS opierać się będzie na schemacie przypominającym czarno-biały billboard reklamujący od kilku dni premiera Kaczyńskiego i jego rząd. Niedawni sojusznicy z LPR i Samoobrony, podobnie jak Kaczmarek i jego współpracownicy, już zostali w nim włączeni do "obozu czarnych charakterów", jak z właściwym sobie wdziękiem określił opozycję Marek Kuchciński. Jednak to nie gasnący ekskoalicjanci, ale PO będzie, podobnie jak przed dwoma laty, głównym obiektem ataku PiS. Zapowiedzią tego był agresywny spot telewizyjny, piętnujący niekonsekwencję Platformy w korzystaniu z dotacji budżetowych. Wszakże powtarzanie sloganu o Polsce liberalnej i solidarnej, do czego znów próbują wracać bracia Kaczyńscy, może się okazać niewystarczające. Tym bardziej, że opozycja będzie mu przeciwstawiać slogan o Polsce demokratycznej i policyjnej.

Reklama

Dlatego należy się spodziewać nasilenia wypowiedzi przedstawiających PiS w roli okopów Św. Trójcy - ostatniego bastionu patriotyzmu i uczciwości nad Wisłą. Taki ton pobrzmiewał w sobotnim wystąpieniu telewizyjnym premiera. Czarno-białe schematy, które uwielbia lider PiS, wytwarzają atmosferę zagrożenia i skutecznie konsolidują posiadany elektorat. Tyle tylko że nie bardzo nadają się do jego rozszerzenia.

Jeśli nawet dzięki strategii oblężonej twierdzy PiS wygra po raz kolejny wybory parlamentarne - czego w świetle kilkuprocentowej różnicy dzielącej go od PO w większości sondaży nie można dziś wykluczyć - to znów stanie przed problemem zbudowania sejmowej większości. Wtedy zaś może się okazać, że każdy celny cios wymierzony PO w trakcie nadchodzącej kampanii wyborczej zamieni się w przeszkodę na drodze do porozumienia z ostatnim potencjalnym koalicjantem, jaki PiS pozostał na obecnej scenie politycznej.

Można oczywiście zakładać, jak to już czynili niektórzy komentatorzy, że w rzeczywistości Jarosław Kaczyński wcale nie zamierza uczestniczyć w tworzeniu następnego rządu i chce się wycofa na z góry upatrzone pozycje najsilniejszej partii opozycyjnej, dysponującej w dodatku poparciem prezydenta. Być może taki właśnie scenariusz miał na myśli, gdy w ostatnim orędziu telewizyjnym stwierdził: "Jesteśmy gotowi płacić cenę utraty władzy”. Rzecz jednak w tym, że przy obecnej temperaturze politycznych emocji, utrata tysięcy stanowisk, jakie działacze PiS piastują dziś w administracji rządowej oraz spółkach skarbu państwa, w połączeniu z dekaczyzacyjną krucjatą nowej, centrolewicowej ekipy mogą wytworzyć ciśnienie, któremu coraz mniej monolityczna partia braci Kaczyńskich nie zdoła się oprzeć.