W dodatku cały ten okres był wypełniony - poza walką z postkomunistami - konfliktem z PO malowanym przez działaczy PiS w najgorszych barwach, za co Platforma odpłacała się rządzącej partii tym samym. Mimo to zdecydowanie najwięcej, i to aż 40 proc., nadal chciałoby koalicji PO z PiS.

Reklama

Przez wiele lat w swych analizach i komentarzach zwracałem uwagę na zdrowy rozsądek, jakim wykazywali się Polacy w różnych dramatycznych politycznie sytuacjach, lecz teraz straciłem przekonanie, że ze zdrowym rozsądkiem mamy do czynienia. Do lamusa także należy odłożyć socjologiczne koncepcje o racjonalności wyborców, wyznaczanej przez rozpoznanie swych prywatnych i grupowych interesów, szczególnie ekonomicznych.

Wyniki - nie tylko zresztą tego sondażu - pokazują, że interes wyborców konstruowany jest w zupełnie inny sposób: interesem wyborców jest spełnienie się i potwierdzenie pewnych symbolicznych konceptów i wyobrażeń. Po pierwsze, najwyraźniej dochodzi do głosu pragnienie politycznej jedności. Skoro podział na "postkomunistów" i "postsolidarnościowców" (słynny podział postkomunistyczny Grabowskiej) stracił swe podstawowe znaczenie, to przecież na scenie zostali teraz "nasi", bez względu więc na to, jak się różnią, powinni dla "nas, narodu" wspólnie rządzić. Powinni się pogodzić i tyle!

Po drugie, wynik ten jest - według mnie - symboliczną klęską PO, która najwyraźniej cały czas oponując PiS, nie zbudowała dostatecznie jasnego i wyraźnego obrazu siebie i swego programu, niedającego się tak łatwo zagospodarować przez irracjonalne pragnienie jedności. Gdyby obraz tego, o jaką Polskę chodzi PO, był klarowny i wyraźny, nie byłoby problemu ze zwycięstwem koncepcyjnego idiotyzmu PO-PiS.

Reklama

Po trzecie, wynika z tego bardzo wyraźny i bardzo z pewnych powodów frustrujący wniosek na temat rozumienia polityki przez ogół obywateli. Wygląda na to, że polityka jest traktowana jako obrzydliwe zajęcie walczących o stanowiska, czemu można się przyglądać jak emocjonującemu przedstawieniu (albo nawet meczowi!) i nawet się zakładać, kto kogo, a o tym, kogo należy popierać w ewentualnych realnych wyborach, decyduje jakość medialnych występów wybrańca i - by tak rzec złośliwie - jego kapitał PR-owy, czyli umiejętności przedstawiania się w mediach, z telewizją na czele. I tutaj mamy "Marcinkiewicz na premiera"! Takiego swojego gościa i kulturalnego w dodatku to w polityce nie ma! Ha!

Oznacza to też, że o sympatiach i skłonnościach politycznych decyduje nie tyle rzeczywisty namysł nad tym, jakie będą realne, konkretne konsekwencje wyboru jednego czy drugiego polityka i jego programowych zamierzeń, ile raczej przestrzeń symboliczna, na której decydujące znaczenie ma to, czy się nam polityk podoba jako człowiek, czy nie i czy partia dostatecznie zaprezentowała się jako nasza, swoja, czy też odwrotnie - jest wrogim obozem. W tym politycznym myśleniu, które odbija to badanie, brakuje analizy realnych propozycji i rozwiązań politycznych mających przecież konsekwencje dla naszego życia; brak tu perspektywy pozwalającej ustalić związek między dramatycznymi kłopotami służby zdrowia a nieudolnym ministrem, którego najwyższa pora zastąpić kimś, kto potrafiłby mnie, zwykłego obywatela, przekonać, jak chce naprawić sytuację, i to bez względu na to, czy ministrem jest zasłużony i sympatyczny skądinąd pan profesor.

Cechą już poprzedniej kampanii wyborczej, na którą szczególnie zwracali uwagę zagraniczni obserwatorzy, było całkiem arealistyczne myślenie, brak czegoś tak ważnego dla demokratycznej polityki, jak chęć sprawdzenia przez wyborców, jakie będą dla mnie, zwykłego Kowalskiego, skutki takich albo innych propozycji, albo czy realne są obietnice składane przez polityków (trzy miliony mieszkań, z których powinniśmy już mieć połowę). Ale tym samym wracamy do definiowania wyborczego interesu i zdrowego rozsądku.

Reklama

Można bowiem, po czwarte, powiedzieć, że należy jakoś ten rozsądek odnaleźć. Jeśli tak, to trzeba wysnuć jeszcze jeden dosyć smutny wniosek: nie tylko, że polityka to coś, co się ogląda w telewizji jako przedstawienie, dodatkowo emocjonujące, bo można się na jego temat zdrowo pokłócić z innymi, i jeśli więc ma się w tym wziąć od święta udział, to podział na "swoich" i "obcych" jest bodaj najważniejszy ("plemienny" charakter poparcia wyborczego według Markowskiego). Gdy uwzględnić ten brak badania konsekwencji programowych działań polityków, to można dojść do wniosku, że dla wielu, jeśli nie dla większości, Polaków polityka jest czymś ponad ich głowami i w pewnym sensie ponad ich codziennym, zapracowanym i zabieganym życiem. Albo bez względu na to, co obiecują i co zrobią, trzeba jakoś sobie dawać radę (nie przejmując się zatem sprawami wspólnymi, zawsze państwo trzeba jakoś obejść), albo - tak naprawdę - nie dostrzega się w ogóle związku z przebiegiem własnego życia a działalnością polityków.

Tak czy inaczej jest to obraz dość ponury w tym sensie, że całkiem "odspołecznia" politykę, ale też i "odobywatelnia" człowieka. Jego jedynym celem jest tak żyć, by sobie jakoś dać radę przy pomocy rodziny i przyjaciół bądź omijając, bądź walcząc o swoje z państwowymi instytucjami. O tym, aby mieć wpływ na to, jakie będzie to realne, codzienne prawo i jaki kształt państwowych instytucji, raczej się nie myśli. Inaczej nie wydaje mi się, aby można było wyjaśnić w jakiś uporządkowany sposób te wyniki, które przecież są tylko fragmentem "większych całości", za pomocą których myślimy. Na koniec mogę mieć - jako socjolog - nadzieję, że te wyniki nie będą jedynymi i że niekoniecznie znajdą potwierdzenie w innych badaniach, mniej na aktualność zorientowanych.