Trudno nie odnieść wrażenia, że wszystkie te rządzące ekipy, w których jest sporo ludzi młodych, zaczynają tak samo. "Praca do północy, bałagan i wielka nauka, czym jest państwo" - opisuje pierwsze tygodnie w kancelarii premiera jeden z młodych ludzi Donalda Tuska. I dodaje: "Kto się nie nauczy, będzie musiał odejść. Media mówią o miesiącu miodowym, a dla nas to czas próby. Test życia".

Reklama

W sumie - nic nowego. Tak było w Polsce w początkach ekipy Marcinkiewicza, tak było w 1992 roku, kiedy Bill Clinton obejmował władzę, a amerykańskie media z pasją liczyły wszelkie kiksy, nieporozumienia, nieporadności. Nie te wielkie, polityczne, ale te małe - dotyczące pracy z dokumentami, trudności odnalezienia się niedawnych sztabowców w świecie administracji państwowej. "Wygląda mi na to, że wy tam skaczecie w przepaść bez zabezpieczenia" - mówił po kilku miesiącach od wyborów młodemu doradcy Clintona George’owi Stephanopoulosowi jego poprzednik z ekipy Georga Busha. I po latach Stephanopoulos przyznawał: Tak, zaczynaliśmy jak państwowi amatorzy. A mimo to Clinton w cuglach wygrał reelekcję. Oczywiście, po kilku poważnych zmianach w ekipie władzy.

Kto odejdzie z ekipy Platformy? Za wcześnie na wyrokowanie. Ale niewątpliwie w tle zagranicznych i gospodarskich krajowych wizyt premiera Tuska wykuwa się wewnętrzna hierarchia jego drużyny. Trwa walka o realny wpływ na premiera, dostęp do jego ucha i własne pozycje.

Politycy - pierwszy szereg

Na razie jest jeden zwycięzca: Grzegorz Schetyna. Jego i tak już mocna, wyrastająca ponad innych pozycja stale rośnie. "Jak chcę coś załatwić, omówić, idę prosto do Grzegorza. Gadki z innymi to droga naokoło, na dodatek często nieskuteczna" - mówi ważny polityk związany z obozem rządowym. Według naszych rozmówców Tusk osobiście przekonał się, że Schetyna to nie tylko sprawny aparatczyk partyjny, świetnie rozdający - z korzyścią dla obu - karty w PO, ale także niezły administrator. Jako pierwszy minister opanował swój resort, a kieruje przecież potężnym Ministerstwem Spraw Wewnętrznych i Administracji. Wicepremier, szef MSWiA, pierwszego dnia przyjechał do ministerstwa sam, bez współpracowników. Zasiadł za pustym biurkiem, wyglądał na zagubionego. Szybko okazało się, że to złudzenie. Sprawnie ułożył pracę resortu, chwalony jest za dobór takich współpracowników jak gen. Adam Rapacki, któremu zlecił nadzór nad policją. Bez trudności wymienił też, chociaż w czysto partyjnym trybie, bez żadnej nawet konkursowej fasady, wojewodów. Umiejętności nie odmawiają mu nawet politycy PiS. "Co prawda na wojewodów powsadzał działaczy, ale zrobił to sprawnie. Jego przykład potwierdza tezę, że lepszym ministrem jest doświadczony polityk niż jakaś „gwiazda” spoza polityki" - podsumowuje Joachim Brudziński z PiS. Schetyna jest też chwalony za to, że jako jeden z niewielu członków rządu woli podejmować realne decyzje, niż uciekać się do zabiegów marketingowych.

Reklama

Na premierze Tusku zrobiło to spore wrażenie. Sam bowiem także doświadczył zagubienia. Jedna ze znających kulisy kancelarii premiera osób opisuje nam następującą scenę: prawie północ, gabinet Tuska. Na biurku gigantyczny stos papierów. Nad nimi zmęczony, z zapadniętymi oczami premier. Trochę wściekły, trochę dumny, że tak ciężko pracuje.

Jednak naszego rozmówcę ta scena zaniepokoiła. Bo była dowodem, że premierowi nikt nie segreguje dokumentów, nikt nie potrafi odcedzić tego, co ważne, od błahostek.

Reklama

Może dlatego, że Tusk próbował przenieść do rządu ludzi i metody, którymi kierował Platformą Obywatelską i jej klubem parlamentarnym? A więc nacisk na kwestie polityczne, medialne, a niedostateczne skupienie na sferach bieżącego zarządzania państwem.

Szok i zaskoczenie przeżyli starzy urzędnicy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, gdy do gabinetów opuszczanych przez członków rządu Jarosława Kaczyńskiego weszli ludzie Donalda Tuska. Szok i zaskoczenie, nie dlatego, że było niemiło. Przeciwnie - było bardzo miło, ale nic poza tym, zwłaszcza w pierwsze dni po zaprzysiężeniu rządu.

W kancelarii pojawili się ludzie, którzy znali się dobrze na polityce - wszak to oni wygrali wybory - ale nie na rządzeniu. Przykład: minister poprzedniego rządu na odchodnym wdał się w rozmowę z członkiem gabinetu Tuska. Tuż przed zaprzysiężeniem nowego rządu zadał pytanie, czy złożone zostały tzw. wnioski atrybucyjne o powołanie nowych ministerstw. Odpowiedź padła zaskakująca: a co to jest? W ostatniej chwili trzeba było je wypełniać. W przeciwnym razie Tusk nie mógłby, tak jak sam zapowiadał, skasować części resortów i stworzyć nowych. Inny nowy minister z kancelarii premiera dostał zadanie zwolnienia części urzędników odziedziczonych po rządzie PiS. Wezwał więc jednego z takich pracowników i zadał mu pytanie: "Niech pan mi wyjaśni poufnie, jak tu ludzi zwalniać, bo nie mam w tym orientacji".

Bo choć w samej Platformie Obywatelskiej nie brakuje ludzi, którzy zasiadali w różnych rządach, to żadna z takich osób nie jest zaliczana do kręgu zaufanych Tuska. A tacy właśnie, superzaufani, zwani zgryźliwie "dworem”, byli jego oparciem w kierowaniu Platformą i teraz w rządzeniu całym krajem.

Członkowie "dworu” objęli najbardziej strategiczne, choć czasem niezbyt eksponowane stanowiska. Sławomir Nowak, formalnie tylko skromny sekretarz stanu, rządzi całą kancelarią premiera i de facto odpowiada za politykę informacyjną rządu. Tomasz Arabski, z zawodu i doświadczenia dziennikarz, jest formalnym szefem kancelarii. Paweł Graś pilnuje specsłużb, a marzący o Ministerstwie Finansów Zbigniew Chlebowski na razie musi zająć się bardziej odpowiedzialną funkcją - zarządzać wielkim, 300-osobowym klubem parlamentarnym PO.

Kto w tej ekipie jest najważniejszy? Chlebowski wskazuje na Schetynę i - chyba kurtuazyjnie - Pawlaka jako szefa koalicyjnego PSL. "A poza tym oczywiście Arabski, Nowak, Grupiński. Wiąże się to z zakresem ich kompetencji w kancelarii premiera".

Jest rzeczą naturalną, że szef partii buduje sobie zaplecze złożone z ludzi, którym ufa - stwierdza szef klubu PO. Podobnego zdania jest Jarosław Gowin: "Człowiekiem numer dwa, a może nawet półtora, był i jest Grzegorz Schetyna. Cieszy się pełnym zaufaniem premiera, sam też jest w pełni lojalny wobec Donalda Tuska. Po nim jest grono najbliższych współpracowników, czyli Sławomir Nowak, doradca Rafał Grupiński, Mirosław Drzewiecki, także Paweł Graś" - mówi Gowin.

Wtajemniczeni dodają jeszcze do tego osobę Macieja Grabowskiego, jednego z zaufanych sztabowców, którego Tusk bardzo lubi osobiście. On sam nie zdecydował się objąć żadnej oficjalnej funkcji. Jego rola polega na obserwowaniu wszystkiego z zewnątrz i szczerym, czasem brutalnym recenzowaniu. Tak, by nie pojawił się syndrom oblężonej twierdzy lub złudne i zgubne z czasem samozadowolenie.

Polityk PO opisuje: "Wyobraźmy sobie, że coś się dzieje, na przykład wydarza się jakaś katastrofa, nieważne, ludzka czy polityczna. Obieg informacji będzie wyglądał następująco: sprawę natychmiast przejmie Schetyna, informuje premiera o sytuacji. I niemal na pewno do tego grona dołączają Nowak i Grabowski. I już działa sztab kryzysowy".

Ministrowie - drugi garnitur

Warto zwrócić uwagę, że poza Schetyną nie ma na tej liście nazwisk ministrów. Tak jakby nie były to funkcje polityczne, ale urzędnicze. Wykonawcy, a nie współliderzy. "Bo tak jest. To ludzie, których można w każdej chwili wymienić bez większych kosztów politycznych" - kręci z podziwem głową jeden z polityków PO. Ale i tam jedni są bliżej lidera, a inni walczą dopiero o uznanie.

Dość mocna jest - mimo kontrowersji związanych z adwokacką przeszłością, kiedy pracował dla Ryszarda Krauzego - pozycja ministra sprawiedliwości. Zbigniew Ćwiąkalski, choć nie jest członkiem PO i jest najczęściej krytykowanym członkiem rządu, cieszy się coraz większym uznaniem premiera i jego otoczenia. Czyszczenie po Ziobrze jest głównym zadaniem, a także kryterium oceny, nowego ministra sprawiedliwości. "Jest super. Wie, jakie są oczekiwania. Energiczny, nie boi się decyzji" - zachwala go Chlebowski.

O życie walczy Ewa Kopacz. Jeśli przejdzie suchą nogą przez kryzys ochrony zdrowia, może liczyć na nagrodę. Jeśli sytuacja będzie się zaostrzała - zostanie po pewnym czasie wymieniona. Minister infrastruktury Cezary Grabarczyk też ma ciężką sytuację. Z wykształcenia prawnik, cieszy się opinią osoby pracowitej i kompetentnej. Marzył o Ministerstwie Sprawiedliwości. Nie dostał go, bo najbliższe otoczenie Tuska ma go za osobę nie dość lojalną i zbyt ambitną. Grabarczyk musi wybudować setki kilometrów autostrad, naprawić drogi, zrestrukturyzować kolej. Poradzić sobie z naciskami grup interesów.

"Lobbyści? Radzę sobie z nimi. Potrafię być asertywny" - stara się rozwiać obawy Grabarczyk. "Czarek rzeczywiście musi wytrzymać pewne naciski" - przyznaje ważny polityk Platformy. Nowy minister uniknął już jednej wpadki. Z powodów skomplikowanych przepisów nie można było otworzyć 25-kilometrowego odcinka nowiutkiej autostrady koło Gdańska. "Kamery telewizji już się grzały. Byłoby co pokazywać. Tu pusta trasa, a na starej drodze korki" - opowiada jeden z pomorskich posłów PO. Grabarczykowi udało sie doprowadzić do tego, że połączenie zostało otwarte jeszcze przed świętami. "Grabarczyk ma szansę na sukces. Jest spoza środowiska. Poza tym jako prawnik i były wicewojewoda łódzki zna się na wykupie gruntów" - ocenia lider LiD Wojciech Olejniczak.

O swoją pozycję musi walczyć też Bogdan Zdrojewski. Żelazny kandydat Platformy na stanowisko szefa MON pewnego dnia dowiedział się z prasy, że dostanie ministerstwo, ale nie obrony, lecz kultury. Zdrojewski zostawił sobie bardzo wielu pracowników z ekipy swojego poprzednika, zaprzyjaźnionego z nim Kazimierza Ujazdowskiego. Dzięki temu ministerstwo bez większych wstrząsów kontynuuje poprzednie prace. "Ja w resorcie kultury czuję się świetnie" - zarzeka się minister. Jego rywal, eurodeputowany Bogdan Klich, był ogromnie zaskoczony, gdy dowiedział się, że ma zasiąść w fotelu ministra obrony. Z marszu musiał kompletować współpracowników. Miał kłopot ze znalezieniem wiceministrów. Gdy bardzo szybko zrezygnowała wiceminister Maria Wągrowska, jej stanowisko chciał zaoferować dziennikarzowi Wojciechowi Łuczakowi, wydawcy wojskowego pisma "Raport”. Klich do tej pory nie ma rzecznika prasowego. Jego współpracownicy dzwonili w tej sprawie do wielu dziennikarzy piszących o wojsku, wybierając nawet osoby, które już zdążyły skrytykować nowego ministra. "Nie będzie tak źle. Klich był już kiedyś wiceministrem obrony. Jest konkretny, ma dobre kontakty międzynarodowe, odnajdzie się" - pociesza jeden z posłów Platformy.

Z szansy na zbudowanie własnej pozycji nie skorzystał Jan Vincent Rostowski. Znany w Europie ekonomista stanowisko ministra finansów zawdzięcza Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu, który namówił Tuska do tej kandydatury. Pomysł narodził się późno, bo 20 października, dzień przed wyborami. Lider PO uwierzył już wtedy w swoją wygraną i zaczął ustalać skład swojego gabinetu. Tusk nigdy wcześniej nie widział swojego przyszłego ministra, ale uznał, że tą nominacją zrobi prezent kręgom gospodarczym.

Charakterystyczne było głosowanie nad budżetem. To Chlebowski, a nie minister finansów musiał co rusz wskakiwać na sejmową mównicę, by bronić budżet przed opozycją. Posłowie PO po cichu tłumaczyli to tym, że Rostowski nie jest dobrym mówcą. A politycy opozycji żartowali, pytając, kto jest szefem resortu: Rostowski czy Chlebowski. "Byliśmy na niego wściekli także za wcześniejsze głosowania w sejmowej komisji finansów. Przegrywaliśmy jedno za drugim, bo okazywało się, że ministerstwo nie ma zdania" - dodaje inny współpracownik premiera.

Ofiary wizerunku

Trzeba przyznać, że ludzie Tuska są niezwykle lojalni wobec swojego szefa i w całości pracują na jego sukces. Bo wszystko kręci się wokół premiera i jego dalszych planów politycznych - startu w 2010 roku w wyborach prezydenckich. Pod kątem tych planów jest dobrany skład rządu - "dwór” rządzi, lecz się nie wystawia, kilka osób za swe zasługi dostało ministerstwa, ale reszta to "wynajęci” fachowcy, którzy bez litości będą wymienieni w razie jakichś niepowodzeń. Stąd w PO ukuto pojęcie "buforów” - ministrów, którzy wezmą na siebie niezadowolenie opinii publicznej. Tak by chronić wizerunek premiera.

Tusk nie chce doznać na nim najmniejszego uszczerbku. Stąd eksponowane są jego wyjazdy zagraniczne, a bardzo rzadko odzywa się w tak drażliwych sprawach, jak problemy służby zdrowia i strajk górników. Na wizerunek szefa rządu ma pracować cały gabinet. Dlatego m.in. ministrowie mają zakaz wypowiadania się na ważne tematy polityczne bez konsultacji z Tuskiem lub Nowakiem. Zakaz został wprowadzony po tym, gdy minister edukacji Katarzyna Hall przedstawiała wysokość podwyżek dla nauczycieli inaczej niż szef rządu.

O dbałości Tuska o wizerunek świadczy specyficzna rola Julii Pitery. Pani minister ds. opracowania programu zapobiegania nieprawidłowościom ma być nie tylko antykorupcyjną twarzą rządu PO. Ma jeszcze jedno zadanie: robić szum wokół siebie, gdy jakieś inne wydarzenie może rzucić się cieniem na szefa rządu. Tak interpretowane jest jej nieco kuriozalne zachowanie, gdy nagle, po dwóch tygodniach od wypadku, zaczęła twierdzić, że w jej podpalonym samochodzie były dokumenty świadczące o jakichś nieprawidłowościach związanych z o. Tadeuszem Rydzykiem. Zresztą tylko do tego ma ograniczyć się rola Pitery. Gdy ambitna polityk wbrew swoim uprawnieniom próbowała uczestniczyć w posiedzeniach Rady Ministrów, interweniował sam premier. - Dość tego panoszenia się. Wystarczy jej funkcja, którą dostała - miał zadecydować Tusk.

Ofiarą dbałości, a dokładniej zazdrości o wizerunek Tuska jest Radosław Sikorski. Szef dyplomacji jeszcze trzy miesiące temu eksponowany był jako cenny nabytek - uciekinier z obozu PiS. Teraz zniknął. Nie ma go w mediach, nie słychać jego stanowiska w ważnych sprawach międzynarodowych, nie widać go też podczas wizyt dyplomatycznych. Dostał burę od premiera za zdystansowanie się wobec pomysłu Tuska, by w Gdańsku powstało muzeum II wojny światowej. Przybywa sygnałów o postępującej marginalizacji: "Przed wystąpieniem telewizyjnym wysłałem Radkowi SMS z pytaniem, co mówić w jednej z trudnych spraw. A on mi odpowiedział: Nie wiem, niech pan pyta tych, którzy naprawdę podejmują decyzje. To nie ja. Byłem zszokowany" - opowiadał DZIENNIKOWi polityk odpowiadający w Platformie za sprawy zagraniczne.

Sikorski jest marginalizowany, bo może być dla Tuska groźnym konkurentem w wyścigu o prezydenturę. Ale też i dlatego, że premier nie odpuszcza polityki zagranicznej. Tylko w grudniu odbył sześć wizyt zagranicznych. "W kancelarii żartują, że mamy premiera na uchodźstwie" - śmieje się jeden z polityków PO. "Wyjazdy to bardzo ważny zabieg marketingowy. Zdjęcie obok Sarkozy’ego czy Angeli Merkel ma przekonać Polaków, że Tusk też jest mężem stanu" - dodaje nasz rozmówca. Do tego nie jest potrzebny ambitny szef dyplomacji, tylko sprawny zarządca MSZ, ktoś, kto byłby tłem dla premiera. Nasze źródła w PO wskazują, że miejsce Sikorskiego już niedługo może zająć obecna ambasador RP w Londynie Barbara Tuge-Erecińska.

Ucieczki za granicę mają dla Tuska jeszcze jeden urok - uwalniają go, przynajmniej na pewien czas, od żmudnej pracy papierkowej. To jednak rodzi problemy. Rząd już może mieć kłopot z tajną korespondencją wysyłaną do premiera przez szefów służb. Na niektórych przesyłkach widnieje adnotacja, że prawo do ich przeczytania mają tylko szef rządu i minister koordynator ds. specsłużb. Reguluje to ustawa o ministrze koordynatorze. Z obsady tej funkcji nowy rząd jednak zrezygnował. "Premier nie może scedować prawa do wglądu do tych dokumentów na innych pracowników" - twierdzi minister koordynator w poprzednim rządzie Zbigniew Wassermann. Jego zdaniem szef rządu nie jest w stanie przeczytać sam całej takiej korespondencji. "Premier to czyta. I daje radę" - zapewnia Paweł Graś, pełnomocnik rządu ds. bezpieczeństwa. "To niemożliwe. Były dni, że przychodziło ze 30 takich przesyłek. Każda po kilkadziesiąt albo kilkaset stron" - odpowiada.

Niechęć Tuska do żmudnych obowiązków administracyjnych potwierdza nam kilku rozmówców. Szczególnie w pierwsze dni widać było, że nie ma on serca do czysto urzędowych zadań szefa rządu. "Teraz jest już lepiej" - relacjonuje jedna z osób związanych z Platformą. Jak twierdzą nasi informatorzy, bardzo pomógł swym doświadczeniem Zbigniew Derdziuk, przewodniczący komitetu stałego Rady Ministrów, przedtem bardzo bliski współpracownik Kazimierza Marcinkiewicza, a jeszcze wcześniej Jerzego Buzka. Z racji swojej wiedzy i administracyjnego doświadczenia Derdziuk wyrasta na szarą eminencję w kancelarii premiera. Będzie niezastąpiony, dopóki współpracownicy Tuska nie nabędą jego umiejętności.

Na pracy całego rządu ciągle odbija się to, co w PO nazwano "nieoczekiwaną zamianą miejsc” - kilku polityków nie objęło tych ministerstw, do których się przygotowywało. W efekcie więcej niż zwykle czasu zajmuje tej ekipie łapanie rytmu. - Na pierwszych posiedzeniach rządu wszyscy poza Schetyną wyglądali dość niepewnie. Patrzyli na siebie nawzajem, patrzyli na premiera, jakby oczekując podpowiedzi, co robić i jak - relacjonuje jeden z ministrów. Im jednak dłużej trwa sprawowanie władzy, tym pewniej łapią cugle ministerstw.

Problemem jednak nadal jest brak politycznej agendy, wyrazistego planu dla całego gabinetu. Nie przedstawił go premier w expose, nie padła też podczas posiedzeń rządu. Jasnym punktem wydaje się za to zdyscyplinowanie premiera. Według naszych rozmówców nie ma szans, by na posiedzeniu rządu ktoś mówił dłużej niż dziesięć minut. Szef gabinetu zdecydowanie tępi gadulstwo. I potrafi być w tym brutalny. "Jedno jest pewne: Tusk wymieni każdego, kto się nie sprawdzi. To może będzie polityka miłości, ale nie dla nas. I wszyscy o tym wiemy" - mówi jeden z ministrów.