Pomocą w zrozumieniu siebie bywają niekiedy znaki, które napotykamy na swojej drodze. A oto przykłady z ostatnich tylko lat.

Po pierwsze, depresja męża pozwalająca odkryć dobre strony mojego autyzmu. Potrafię bowiem rozpoznać zewnętrzne objawy i odpowiednio reagować, jednak bez empatii i współodczuwania. I bez niszczącego poczucia winy - co pozwala mi w pewnym stopniu pomagać.

Reklama

Po drugie, znalezione gdzieś przypadkiem drewniane śmigło samolotu z pierwszej wojny światowej: wygląda jak abstrakcyjna rzeźba dużego liścia. Ten przedmiot pozwolił mi zrozumieć cud zaufania czemuś tak kruchemu. To ono bowiem pozwoliło człowiekowi przekroczyć siebie. Kupiłam to śmigło mężowi, żeby uwierzył w cuda. Obecnie Michał sam chodzi na kursy pilotażu na małym, górskim lotnisku sportowym, parę kilometrów od naszego domku nad Jeziorem Rożnowskim.

Po trzecie, tak zwana lista Wildsteina z początku 2007 roku i szok nagłej konfrontacji z czasem przeszłym niedokonanym. Nie byłam agentem (wielokrotnie odmawiałam podpisania czegokolwiek, na przykład przy okazji starań paszportowych), ale ktoś, wpisując mnie na tę listę - prawdopodobnie jako "kandydata" - być może dostrzegł we mnie jakąś rysę, której - szczęśliwie - z jakichś powodów nie drążono dalej. To na tym właśnie polegały ubeckie metody: żerować na słabości i/lub chorych ambicjach (w moim wypadku to ostatnie nie wchodziło w grę). Nie wiedziałam o tym, co nie zmniejsza dzisiejszego upokarzającego poczucia winy za niedokonane. Choć - według kogoś (to właśnie był ów szok) - możliwe.

Reklama

I ten potencjał zdrady, gdy ja sama miałam się za osobę przyzwoitą, choć może nie bohaterską (w śledztwie w ’68 powiedziałam bezmyślnie, przyznając się, że pewien tekst napisałam w domu mojej mamy - ten moment wrócił do mnie w nagłym przypomnieniu po opublikowaniu listy). Może to była ta rysa - chwila nieuwagi - jak fatalny skok Lorda Jima - spowodowana, jak się pocieszałam potem, nietraktowaniem śledczego jako wroga: chciałam tylko wytłumaczyć - gdyby to była wojna, może bym milczała.

Więc kiedy analizowałam krok po kroku swoje życie, próbując zrozumieć, dlaczego czuję się winna, choć nie zrobiłam tego, co lista sugerowała, to przychodziło mi do głowy tylko takie wyjaśnienie: czuję się winna, bo ktoś pomyślał, że potrafiłabym zdradzić, i - karzę się w ten sposób za coś, co nigdy nie zafunkcjonowało publicznie i nie miało żadnych konsekwencji (nawet mama nigdy się nie dowiedziała), a co, nagle przypomniane, powodowało, że nie broniłam się przed niesprawiedliwymi pomówieniami, bo sama chciałam się ukarać.

Lista zmusiła mnie do powrotu do przeszłości, powrotu podwójnie trudnego przy mojej konstrukcji psychicznej, ułatwiającej - jak pokazywałam - zapominanie dawnej mnie. Po liście już na zawsze pozostał we mnie osad smutku i poczucie upokorzenia. Upokorzenia, którego - paradoksalnie - nie czułam w latach komunizmu - bo nie wiedziałam, że ktoś dostrzegł we mnie potencjał zdrady - a które czuję dopiero dziś. I jest to upokorzenie podwójne.

Reklama

Muszę spojrzeć na siebie ich oczami i wczuć się w ich sposób myślenia, i zrozumieć, co uznali we mnie za ową rysę? A potem - dlaczego jej jednak nie drążyli (oprócz nacisków i moich odmów) - przy procedurze paszportowej? W moim "wiecznym teraz" ten epizod, zmuszający do spojrzenia na siebie cudzymi, nieżyczliwymi oczami, stał się bowiem jedynym ostrym obrazem przeszłości. Jest tylko ta wina za niedokonane (bo rysa, która owo niedokonane w oczach ubeków uprawdopodobniała, była jednak prawdziwa) i wysiłek wymyślania wciąż nowych "sznurków", żeby - po tym szoku konfrontacji z obrazem siebie w oczach ubecji - przeciągnąć się przez kolejne dni.

***

Niedawno, a było to zaraz po opublikowaniu wywiadu ze mną w "Rzeczypospolitej", otrzymałam pewien list i odbyłam dwie rozmowy, o których do dziś nie potrafię zapomnieć. List zaczynał się od słów: "Zupełnie nieprzypadkowo przeczytałem wywiad z Panią. Ponieważ tak się dziwnie składa, że od szesnastu lat jestem instrumentem Boga, którego ludzie z wszystkich religii świata czczą, ale nie znają, chciałem Pani zaproponować kurs podstawowy Raya Yogi...". I dalej, po wykładzie założeń swojej wiary, autor listu (na końcu podający adres i telefon, wraz z postscriptum, że "(...) jest to gra szczęścia i cierpienia, zwycięstwa i klęski, znając zasady tej gry Dramatu świata i konta Karmy, można się świetnie bawić"), stwierdza: "Myślę, że Pani dojrzała do tego (...)". Długo zastanawiałam się, co w owej rozmowie z Małgorzatą Subotić skłoniło go do tego wniosku? Czy widoczna tam szczypta obojętności wobec samej siebie (marzenie, aby być "paczką"); czy obsesja Drogi, czy wreszcie - widoczne rozpoznanie i zaakceptowanie granic własnych możliwości? A może coś, o czym tam wprost nie mówiłam, a co dostrzegam u siebie jako tendencję towarzyszącą starzeniu się: stopniowe odchodzenie od traktowania siebie jako centrum świata, które zmieniło wszystko?

Dobroć przestała być znakiem pychy i szukania uznania. Kontaktów z innymi już nie analizuję w kategoriach ataku i obrony. Zaś kontroli nad sobą już nie traktuję jako punktu wyjścia do kontrolowania innych. Za to pojawiła się, nieobecna wcześniej, chęć bezinteresownego zrozumienia Innego (przedtem zajmowałam się głównie sobą), a także dostrzeżenie szczęścia w momentach całkowitego zapomnienia o sobie i - jak choćby w błysku zachwytu - rozpłynięcia się niejako w świecie. Paradoksalnie rozmowa telefoniczna, którą odbyłam tego samego dnia (kwadrans przed północą), nawiązywała do tego samego wywiadu.

Dzwoniąca kobieta twierdziła, że chce popełnić samobójstwo (gdy ja, rozbudzona, narzekałam: "Czy wie pani, która godzina?!!"), i proponowała mi "przejście na ty" ("bo jesteśmy do siebie podobne"). Czy chodziło jej o moją uwagę w owym wywiadzie o Virginii Woolf - że też kupowała domy (a raczej ruiny domów), bo, na przykład, spodobał jej się kształt dachu, nawet nie sprawdzając, czy jest tam toaleta? Wiem, że ów wywiad czytała - bo w którymś momencie rzuciła, wciąż ciągnąc wątek "podobieństwa": "Ja też szukam swojego miejsca". *Być może więc owa kobieta z telefonu (nie spytałam jej o imię i odmówiłam proponowanego mi "przejścia na ty", bo nie chciałam się angażować) dostrzegła u Woolf (i - przez analogię - u mnie) jakiś fundamentalny brak zakorzenienia, egzystencjalną bezdomność podszytą - jak domniemywała - rozpaczą, która w końcu doprowadziła Woolf do samobójstwa?

W owej rozmowie kilkakrotnie surowo powtórzyłam, że - po pierwsze - wcale nie jesteśmy podobne, i - po drugie - że nikt ani nic nie jest warte samobójstwa. Nie mówiłam za to, że "życie jest piękne": mój mąż miewa nastroje depresyjne i wiem, że taki argument wtedy nie działa, już lepiej mówić o biochemii i serotoninie. Nie przyznałam się również, że mnie samej pomaga przetrwać właśnie takie, jak zademonstrowałam wobec niej, utrzymywanie dystansu, odrobina egoizmu i umiejętność niedawania się wciągnąć w cudze dramaty. Kiedy więc powiedziałam "dobranoc" (a ona wyszeptała, że to "ostatnie dobranoc w jej życiu"), odłożyłam słuchawkę.

Przedtem wysłuchałam jej sarkastycznych uwag, że pomyliłam się w takiej a takiej prognozie (z czym się ochoczo zgodziłam, żeby pokazać, iż uważam ją za osobę bystrą), co przekonało mnie, że może sprawa samobójstwa jest tylko blefem. Potem jednak przez kilka kolejnych dni przeglądałam w "Gazecie" nekrologi: kobieta, średni wiek, tragiczna śmierć. Było kilka i - wbrew sobie - wymówiłam, już bez żadnych zobowiązań, ich imiona. Czy to była Alina? A może... Trzecia rozmowa odbyła się tego samego dnia - rano.

Potem uderzyło mnie, że ją zapamiętałam, bo tak rzadko rozmawiam - zwykle wykładam, załatwiam itp., rzadko pytam, nie chcę wiedzieć i już na poły automatycznie włącza się umiejętność zatrzymania się, zanim pojawią się emocje, złość czy ciekawość. To był osiłek kruszący łomem beton na moim podjeździe, żeby przygotować teren pod kładzenie kostki. Spytał, czy jestem nauczycielką. Powiedziałam, że w pewnym sensie tak. Wtedy zaczął opowiadać, że ciągle ktoś próbuje mu narzucić robienie czegoś bez podania racji. W myśli powiedziałam sobie: na tym właśnie polega fenomen władzy; gdy obie strony egzekwują bezosobowe, wiążące ich i znane powszechnie reguły, to jest to - bezbolesne - zarządzanie; zaś władza boli, bo ktoś kogoś łamie, wymuszając posłuszeństwo w sposób arbitralny; i nie zawsze chodzi o interes; najgorsze, najbardziej niszczące jest wymaganie czegoś pozbawionego sensu.

A on ciągnął dalej: "Nie protestuję wtedy i nie buntuję się, bo mógłbym zrobić komuś krzywdę, ale przestaję wtedy siebie szanować". Pomyślałam: i wtedy koło zamyka się, bo to właśnie jego siła (i zdolność samoograniczania się) kusi innych, żeby go prowokować. A on kontynuował: "Mam złe myśli (...)" (zaczęłam się trochę bać), i spytał, co to jest Sąd Ostateczny. Surowo stwierdziłam, że sąd ostateczny odbywamy codziennie nad samymi sobą i wycofałam się do domu, zamykając drzwi na zasuwę. Czemu tak dobrze pamiętam te epizody?

Dlaczego moja konstrukcja psychiczna i intelektualna powoduje tak charakterystyczne dla mnie gubienie poczucia proporcji, gdy na pierwszy plan zapamiętanego obrazu wysuwa się szczegół, a znika, oczywisty dla innych, symboliczny, "intersubiektywny" sens danej sytuacji? Na przykład, moja ocena niezbyt udanej, jak myślę, prezydentury Lecha Kaczyńskiego uległa złagodzeniu po zaobserwowaniu drobnego epizodu w czasie defilady wojskowej 15 sierpnia 2007 roku. Prezydent wręczał sztandar i, żegnając się, wyciągnął rękę do odbierającego ów sztandar oficera. Ten zasalutował i odszedł, nie podając swojej.

Wychwycony przez kamerę uśmiech zakłopotania na twarzy prezydenta, ale gdy podszedł kolejny żołnierz, ponowna próba uścisku ręki i ponowne ryzyko (choćby dlatego, że protokół przewiduje tylko salutowanie) zawiśnięcia ręki w próżni, które mogłoby być, w potocznym odbiorze, zinterpretowane jako brak szacunku. Inny może by owego ryzyka nie podjął, a Lech Kaczyński - tak. I ten epizod - odwaga w drobiazgach, na poły mechaniczna, instynktowna - zaimponowała mi. Takiej właśnie instynktownej odwagi zabrakło wielokrotnie już tu wspominanemu Lordowi Jimowi z powieści Conrada.

Instynkt podpowiedział mu, żeby ratował siebie, skoczył do szalupy, i mimo że rozbitkowie w końcu ocaleli - czuł się winny przez resztę życia i przez resztę życia uciekał przed, nierzadko wyimaginowanymi, oskarżeniami. W życiu często liczą się nie napuszone słowa, ale właśnie taka instynktowna odwaga (lub - odwrotnie - jej brak), pojawiająca się właśnie wtedy, gdy człowiek jest zaskoczony, nie ma się na baczności moralnie i estetycznie. Pamiętam mnóstwo takich właśnie szczegółów. I właśnie, jak by powiedział Nabokov, ten niezniszczony przez nadmiar interpretacji konkret staje się czasem reflektorem, pozwalającym - w nagłej iluminacji - coś zrozumieć o sobie.

Tak więc do dziś, gdy przechodzę koło pewnego, pomalowanego na olejno, drewnianego domu w miejscowości, w której obecnie mieszkam, przypomina mi się ze wstydem historia sprzed ponad czterdziestu lat. Wtedy przechodziłam tamtędy z chłopakiem, z którym byłam związana, a w tamtym domu mieszkała jego matka, trochę puszczalska. Na jego propozycję: "Wstąpmy, pali się światło", odpowiedziałam, nie mając ochoty na wizytę: "Może to lubią robić, gdy jest jasno". Odkryłam wtedy w sobie małość, której wstydzę się do dziś. Albo inny epizod, który nauczył mnie czegoś o istocie słabości, co zapamiętałam na zawsze.

Początek lat siedemdziesiątych: mieszkam z Iredyńskim. On na balandze z gronem - jak ich nazywaliśmy - "przydupasów", najczęściej (choć nie zawsze) miernot grzejących się ciepłem cudzej sławy. Są zapewne w Bristolu albo Kameralnej. Irkowi braknie pieniędzy, więc przysyła do mnie do domu niejakiego Marka Tarnowskiego, kiedyś pierwszego rockmana PRL-u, wtedy już ruinę. Ten nie znajduje mieszkania, myli mu się numer, wraca do Irka, opowiadając historyjkę, że nie otworzyłam drzwi, że głośno grało radio i słychać było męski głos. To był okres naszej znajomości, gdy Irek myślał, że go zdradzam.

Taka wersja uderzała więc we mnie, ale trafiała także w obawy Irka: w ten sposób opowiadający ją uzyskiwał na moment przewagę nad nami obojgiem. Po usłyszeniu potem tej historii zwróciłam uwagę właśnie na ten moment: bezwzględność ludzi słabych. Ale, zanim zrozumiałam, o co chodzi, wrócił Irek i zaczął "przesłuchanie" za pomocą smyczy z węzełkami: do dziś mam małą bliznę na ramieniu. Czasem w takich sytuacjach przyznawałam się do niepopełnionego, aby skrócić ten absurdalny spektakl, a on mówił wtedy: "Wyznacz sobie karę", aby stworzyć wspólnictwo i uniemożliwić bunt. Na pocieszenie zawsze myślałam w takich momentach, że pozwoliło mi to rozumieć sekret procesów moskiewskich.

Ale tym razem, gdy Irek wspomniał głośną muzykę, i spytał, z kim się tak bawiłam, przytomnie powiedziałam: "Przecież my nie mamy radia". To przecięło całą historię: pozostał niesmak i obawa przed bezwzględnością ludzi słabych, budujących - w obronie siebie - całą piramidę przemocy, chcąc przenieść gniew z siebie na kogoś innego. Tak więc moje życie to seria takich olśnień, gdy coś zrozumiałam ze sfery uczuć: normalnie ta sfera jest dla mnie zamknięta ze względu na defekt inteligencji emocjonalnej, związany - jak już wspominałam - ze słabym rozwojem neuronowej struktury "interface".

***

Potem przyszło odkrycie Azji - to mój drugi mąż, Michał, ofiarował mi Chiny, zawiózł mnie tam pierwszy raz. Potem wielokrotnie jeździłam tam sama, czytałam (po angielsku) ich klasyków. Wcześniej byłam już w Japonii, raz ponad dziewięć miesięcy, w śniegach Hokkaido. To tam właśnie, wczesną wiosną, w Otaru - to maleńki port, stylizowany na mały Petersburg, od wieków nastawiony na handel z Rosją - zachwycona bezmiarem i niezrównaną intensywnością błękitu - nigdzie wcześniej nie widziałam tak niebieskiego nieba - rzuciłam do ludzi, z którymi zwiedzałam to miasteczko, a był wśród nich profesor z Władywostoku, że - dla takiego nieba - mogłabym sobie wyobrazić siebie nawet na zesłaniu na Syberii lub w Primorskim Kraju.

Do dziś pamiętam spojrzenie, jakie rzucił mi tamten człowiek, żyjący właśnie tam - na górze odpadów atomowych, w kłębowisku pordzewiałych blach z Floty Wojennej, w koszmarnych blokach, w których miesiącami woda i światło są tylko po parę godzin dziennie, z kompletnie zniszczoną przyrodą. Mój niestosowny entuzjazm wybaczono mi tylko dlatego, że tam, w Sapporo, uważano mnie też za człowieka Wschodu: chodziło o moje ormiańskie kości policzkowe i trochę skośne oczy po rodzinie Paschalisów. Tak więc ta uwaga wygłoszona na wysokim brzegu morza, pod pomarańczową bramą, spod której Japończycy obserwowali statki płynące z Sachalina, została po prostu zignorowana.

Wspominam o tym, bo to właśnie w Japonii często przekonywałam się, jak dalece nie rezonuję z innymi ludźmi. Czasem zresztą okazywało się to zbawienne. Na przykład, gdy, wygłaszając odczyt na Hokkaido University, pozwoliłam sobie na uogólnienia pokazujące wpływ kultury - w tym sposobu rozumienia, co jest "realne" - na odmienne koncepcje kontroli w różnych regionach świata i spotkałam się ze zbiorowym odrzuceniem moich tez. Cała sala buczała, a byli to profesorowie, dorośli ludzie, a nie młodzież.

Wtedy nie wiedziałam - bo czytać o Japonii zaczęłam potem, wtedy po prostu starałam się w Japonii żyć i przetrwać (wyjazd nastąpił trochę przez zaskoczenie, bez przygotowania) - że w kulturze japońskiej czeka się, aż rzeczywistość da się poznać sama, unikając przedwczesnych uogólnień. Japończycy uważają, że wybór określonego pojęcia do analizy coś odsłania, ale - częściej - zamyka możliwość myślowego pójścia w innym, być może bardziej nieokreślonym, ale - na dłuższą metę - bardziej obiecującym kierunku. Buczeli, bo głęboko ich irytowałam jako samozwańczy "teoretyk", i w dodatku kobieta.

Po takim odrzuceniu japoński uczeń poszedłby do toalety i się powiesił. A ja, w ferworze wykładu i przyzwyczajona, że także tu, w Polsce, moje wywody, często wbrew stereotypom i potocznym diagnozom, też irytują, po prostu je zignorowałam. W ten, nieco pokrętny, sposób zdobyłam tam coś w rodzaju szacunku, pokazałam, jak bardzo jestem inna, i przetrwałam. U nich nauka też jest bowiem uprawiana na zasadzie konsensusu. Nie można niczego opublikować, zanim inni, w ramach wydziału, nie zgodzą się z głównymi tezami.

***

Mam pisać o "uczuciach". Zaczęłam więc od zastanowienia się, dlaczego w tej książce nie ma nic na przykład o umieraniu z miłości? Odpowiedź jest stosunkowo prosta: powodem jest moje "wieczne teraz". Tamtej dziewczyny już nie ma, nie pamiętam, co wtedy czuła. Dziś już nie wiem nawet, czym były tamte uczucia, które można by tak określić. Może chodziło tylko o urażoną ambicję? O strach przed samotnością (dziś potrzebną mi jak powietrze)? Czy wreszcie owo, przypominane jak przez mgłę, cierpienie nie było tylko "dopełnianiem sytuacji", przeżywaniem czegoś na sposób oczekiwany przez innych? Sama wprawdzie owych oczekiwań nie rozumiałam, ale w graniu roli pomagało mi oczytanie i wyczucie stylu.

Staram się, z wysiłkiem, przypomnieć sobie ową, nieistniejącą już, dziewczynę, która w połowie lat sześćdziesiątych była mną i - któregoś wieczoru - biegła za oddalającym się mężczyzną (wtedy moim mężem) po ciemnych podwórkach Pragi w okolicach placu Leńskiego. Dziewczyna niosła na wyciągniętych rękach - przed sobą - dziecko w różowym (czeskim, ciężko zdobytym) kaftaniku: zabawne - ów kaftanik świetnie pamiętam, a nie przypominam sobie, co wtedy czułam!

Patrzę na to, jak na scenę z filmu: dziewczyna była jakby ukrzyżowana na niesionym przez siebie dziecku. Owo dziecko bowiem, przymocowane do drewnianych listewek układających kończyny w kształt różowej żabki (tak wtedy walczono z ryzykiem zwichnięcia stawu biodrowego), przypominało duży, przyciśnięty do piersi krzyż. Pamiętam, że biegłam. A potem - że wróciłam do domu. Jeszcze jakiś czas "to" (co?) znosiłam. Potem, po przepłakaniu całej nocy, podjęłam decyzję - rozstanie.

Miałam dwadzieścia dwa lata. Pamiętam też inny, choć niedokonany w sumie, romans (takie zresztą pamiętam najlepiej, bo "dokonane" stawały się na tyle kompletne, że można je było spokojnie wymazać ze wspomnień). Był to psycholog, pracujący wtedy na UW (ja byłam wyrzucona); potem wyjechał do Stanów i - jak słyszałam - zaczął pracować w rezerwacie dla Indian (to były lata siedemdziesiąte). Nawet próbowałam go kiedyś odszukać, ale to było przed erą internetu i nie udało mi się, a potem - aż do momentu pisania tych słów - nigdy o nim już nie myślałam.

Ale w tej chwili wróciła scena: wieczór w moim mieszkaniu (Irek był wtedy w Niemczech), ja kołyszę się na fotelu bujanym, on mi opowiada o chorobie sierocej i dlaczego bujanie pomaga, o nieudanym małżeństwie i o półwyspie, który kupił nad Wisłą (żeby zamieszkać tam w łódce?!). Czuję się bezpiecznie - i wtedy wchodzi Irek: wrócił bez uprzedzenia, i zaczyna się piekło. I inny platoniczny romans, połowa lat osiemdziesiątych (wcześniej kilka realnych).

Mieszkałam wtedy pod Kazimierzem, w małym domku w Męćmierzu. Od kilku lat byłam platonicznie zakochana (i wierna!) w człowieku, z którym z różnych względów nie mogłam się spotykać, którego w sumie widziałam tylko kilka razy i - jak się okaże za chwilę - wręcz już prawie nie pamiętałam, jak wygląda. Istniał już tylko w mojej głowie, jako "niemożliwa" sytuacja, atrakcyjna właśnie przez tą niemożliwość: potrzebowałam wtedy samotności.

Więc kiedyś szłam deptakiem nad Wisłą - w różowawym, miękkim świetle późnego kazimierskiego popołudnia, tuż przed zachodem słońca, gdy promienie rozpraszają się w niewidzialnej mgiełce wody parującej z rozgrzanego, wapiennego podłoża - był późny sierpień, rozpalone berberysy na Górze Trzech Krzyży, uginające się sady, leniwe piękne popołudnie - łyskające łachy na Wiśle, niewielu już ludzi. Patrzyłam trochę w górę, na sylwetkę baszty, zamku i fary na zboczu na wprost mnie, gdy nagle ktoś z grupki mijających mnie osób powiedział mi "dzień dobry". Odpowiedziałam automatycznie: nie poznałam go.

Dopiero kiedy już ich minęłam, skojarzyłam, kto to był - odwróciłam się - on także. Wtedy pobiegłam na skróty - przez zbocze, ścieżkę przez cmentarz, wąwóz koło wielowiekowego dębu (już go dziś nie ma - pozostała tylko kapliczka), zagajnikiem do domu - żeby przejrzeć się w lusterku, czy ładnie wtedy wyglądałam. Nigdy nie usiłowałam spotkać tego człowieka: to uczucie miało swoje miejsce tylko w porządku myśli. Ale może dlatego tak dobrze je pamiętam, bo to, przy mojej konstrukcji psychicznej, najwłaściwsze miejsce do przeżywania emocji?