Wbrew obyczajowi, który każe się krygować, zapewniać: nie jestem znawcą, nie jestem krytykiem, nie wiem, co powiedzą fachowcy itd., wbrew takim faryzejskim rytuałom ze spokojem stawiam na własne władze poznawcze i mówię: Widzę w tych dziełach to, co dojrzy przenikliwy krytyk (jeśli tacy wśród krytyków sztuki są - muszą być, jak są w literaturze, to i w plastyce się znajdą), widzę mianowicie wierność samemu sobie, wierność tematom, lękom i demonom. Wierność warsztatowi i może nieco staroświecką, ale tym mocniejszą wiarę w symboliczną wymowę rzeczy. Jest w tych obrazach spełnienie, spokój i siła dojrzałego malarza; artysty na malarstwo skazanego, przez malarstwo radzącego sobie z dramatami, które mu się zdarzyły, może dzięki malowaniu ocalonego?

Reklama

Przede wszystkim jednak widzę w tych obrazach mojego przyjaciela ze studiów polonistycznych.

Kraków, Gołębnik, pierwsza połowa lat 70. zeszłego stulecia. Nasza „genialna epoka”. Sobolewski znalazł się na polonistyce, bo za pierwszym (chyba też - jeśli mnie pamięć nie myli - za drugim) razem nie dostał się na Akademię. Powołanie miał - na polonistyce czekał, kiedy zostanie mu wręczona karta powołania. Brama się otwarła za trzecim razem. Staszek czekał ze spokojem graniczącym z pewnością siebie. Pewność siebie u ludzi sztuki oznacza pewność artystycznego gestu.

Jak się choć pobieżnie Sobolewskiego znało, czuło się emanującą zeń siłę. W takich czasach jesteśmy, że jak w sławnym wierszu Szymborskiej, wszystko jest polityczne, chciałbym tego uniknąć, ale pasuje mi powiedzieć: w Staszku Sobolewskim czuło się osobliwą siłę spokoju. Wiadomo było, że prędzej czy później będzie na Akademii, wiadomo było, że tak czy tak będzie malarzem.

Reklama

Może brało się to stąd, że my, studenci polonistyki, byliśmy zakładnikami wielkiego marzenia o literaturze; Staszek w innym szedł kierunku, nie da się o nim nawet powiedzieć, że był jakimś zakładnikiem marzenia o malarstwie, on już wtedy był malarzem, a nawet jak były to jego pierwociny (bo w oczywisty sposób były), to po stokroć od nas mocniej i wyraziściej właśnie: był, istniał, stawiał czoło światu.

Wyrazistość osobowości dawała pewność, że Sobolewski będzie „robił swoje”, że pójdzie swoją ścieżką. Mówię o intuicjach, takie rzeczy się wyczuwa, odczytuje z rozmaitych, nieraz przypadkowych znaków. Kto zresztą wyczuwa, ten wyczuwa. Ja wyczuwałem. Poczytuję sobie za powód do dumy, że Jego z tamtych czasów, powiedzmy, „okolicznościowe szkice” przechowałem i wiszą na ścianie w moim warszawskim mieszkaniu.

Teraz, kiedy po przeszło trzydziestu latach patrzę na najnowsze prace Staszka, inne, nasze? pokoleniowe? sprawy i zbieżności w nich wyczuwam. Oczywiście, każda z "Bram" jest dziełem samodzielnym (w tym notabene też widać przywiązanie Sobolewskiego do twardych zasad artystycznego rzemiosła - wie on, że prawdziwy cykl mogą tworzyć tylko dzieła samodzielne), ale jednak tląca się, a nawet płonąca mocnym płomieniem wzdłuż wszystkich obrazów idea niejakiej, powiedzmy, sumaryczności, nie daje mi spokoju.

Reklama

Skądinąd nie od dziś. Z jednej strony obsesyjne i neurotyczne z drugiej proste i potoczne pytanie: przez ile i jakich drzwi, bram, wrót, furtek przeszło się w życiu - nęka mnie od dawna. Zdarzało mi się w tej sprawie wytężać pamięć dosyć maniakalnie. Pisałem o tym tu i ówdzie. Ani mi w głowie własną osobę na plan pierwszy wysuwać, ani mi w głowie własną literaturę przytaczać, chcę jedynie własne emocje objaśnić.

W końcu w tym, nie tylko koleżeńskim splocie wątków nie może nie mieć znaczenia fakt, że np. jednym z moich praobrazów jest wyłożone polnymi kamieniami podwórze - prowadzi na nie zawsze ogromna żelazna brama. (Zawsze, bo istniała wtedy.) Dla mnie nie tylko ten obraz, też słowo "brama" ma jedyne znaczenie. W każdej bramie świata bramę mojego dzieciństwa widzę. Widzę ją w każdym obrazie Staszka Sobolewskiego.

Bramy za nami i bramy przed nami. Bramy otwarte i bramy zamknięte. Brama dzieciństwa i brama, która się uchyli na - jakby powiedział Iwaszkiewicz - wieczność nieskończenie krótką. Pomiędzy nimi nasze akademie, nasze prace, nasze uniesienia. Jeszcze one - Staszku - trwają.