Na początku lat 90. pojechałem do Krakowa razem z Bronisławem Wildsteinem robić wywiad z Michaelem Novakiem, sławnym wówczas konserwatystą. Miałem wtedy wyobrażenie konserwatyzmu jako postawy bardzo krytycznej wobec współczesnej zachodniej rzeczywistości i bardzo mi się to podobało. A tu raptem Novak mówi wszystko na odwót. Podoba mu się i kapitalizm, i demokracja jest bez wad, i liberalizm jest najlepszym z możliwych ładów. Zirytowany powtarzam mu klasyczne zarzuty, jakie padły na temat Zachodu, począwszy od Burke’a i de Maistre’a, po Eliota i Weavera. A Novak na to pogodnie się uśmiechnął i odpowiada: "Ależ ci panowie już od dawna nie żyją".

Reklama

Minęły lata. Temperatura moich poglądów spadła do tej, którą miał Novak. Natomiast co i rusz natykam się na publicystów, dla których "ci panowie" nadal żyją. I są najbardziej wiarygodnym źródłem wiedzy o rzeczywistości.

Najczęściej oczywiście natrafiam na nich w "Rzeczpospolitej". Nie polemizuję z nimi, ale w sobotnim numerze pojawił się tekst w całości o mnie, w którym autor Michał Szułdrzyński stawia mocną tezę - że linia ideowa DZIENNIKA jest taka sama jak "Gazety Wyborczej". A moje poglądy i Adama Michnika w niczym się nie różnią.

Po raz kolejny autor ten zarzuca DZIENNIKOWI, że akceptujemy politykę, w której "nie liczą się już wielkie projekty, lecz krzątanina wokół dobrobytu i przysłowiowej już ciepłej wody w kranie". Z Michnikiem miałoby mnie także łączyć to, że jak pisze Szułdrzyński, "z radością witam obraz świata postmodernistycznego", zamiast tak jak redaktorzy "Rzeczpospolitej" ubolewać, że "skończył się czas, gdy światem rządził jakiś ład", dzięki któremu "byliśmy wspólnotą".

Reklama

Zdaniem autora, sumienie DZIENNIKA obciąża także nasz wybór proeuropejski, przedstawianie obecności Polski w UE jako cywilizacyjnej szansy, bowiem "rzut oka na świat w 2008 r. pokazuje, że zlaicyzowana Europa, zatroskana o to, by woda w kranach była ciepła, jest wyjątkiem na mapie świata, którym rządzą coraz to szersze projekty i silniejsze wartości". O jakich konkretnie realizowanych dzisiaj "wszędzie poza Europą" projektach myśli sobie z zazdrością Szułdrzyński, tego niestety nie wspomina. A szkoda, bo byłbym ciekaw, co ma być tym "pozytywnym projektem i silniejszymi wartościami", który chciałby importować nad Wisłę - czy chodzi mu o suwerenną demokrację Putina, czy o przedolimpijskie Chiny, a może imponują mu państwa islamskie? Jest oczywiście także Ameryka z blaskami i cieniami polityki Busha - ją można chociażby z Europą porównywać. Ale poza tym naprawdę nie widzę, w jakich jeszcze miejscach współczesnego świata "tryumf silnych wartości" miałby tak zawstydzać ład liberalny, który próbujemy dzisiaj budować razem Londynem, Paryżem, Berlinem, Pragą czy Wilnem.

Przespane zwycięstwo

Ale dość już o tezach Szułdrzyńskiego, bo właściwie tylko pod pretekstem odpowiedzi na tę kolejną już na łamach "Rzeczpospolitej" polemikę z nami chciałbym znów wrócić do tezy, którą w DZIENNIKU wielokrotnie formułowałem, i jeszcze raz przypomnieć nasze stanowisko.

Reklama

Otóż DZIENNIK w istocie nie lubi retoryki wartości, nie lubi prawicowego maksymalizmu, ponieważ uważa, że prawica zdobyła w Polsce wszystko, co można było zdobyć. I w tej sytuacji żądanie czegoś więcej jest już tylko radykalizmem. Żyjemy przecież w społeczeństwie, w którym konserwatywna praktyka społeczna jest osadzona silniej niż w ogromnej większości innych europejskich państw. Społeczeństwo jest religijne, obyczajowo powściągliwe, ceni rodzinę i tradycję. Są to realia spełnionego konserwatywnego marzenia. Jeśli w Europie istnieje konserwatywny raj, to właśnie nad Wisłą. Jeśli gdzieś konserwatyści mogą ogłosić, że udało im się oprzeć Duchowi Dziejów, to właśnie w Polsce.

Mówienie przez prawicę o potrzebie kolejnych społecznych zdobyczy, jeszcze silniejszych gwarancji stało się w Polsce szkodliwym rytuałem, który sprawia, że część prawicy nie potrafi dostrzec skali swojego zwycięstwa. Co gorsza, ten rytuał pcha część prawicy w stronę niekończącej się rekonkwisty, której radykalizm może zaszkodzić przede wszystkim samej "prawicowej sprawie". Zniechęcić do niej Polaków, których większość nie tęskni wcale za nową radykalną ideologią tak jak kilku znudzonych prozą życia publicystów. Jest to strategia niemądra nie tylko dlatego, że prawica już wszystko w Polsce ma. Kłopot jest poważniejszy - prawica walczy dziś o to, co nigdy dla prawicy nie było ważne. Mówiąc precyzyjnie - od coraz głośniejszego mówienia o twardych wartościach części publicystów tak się zakręciło w głowach, że nawet nie dostrzegli momentu, w którym to, co głoszą, przestało mieć z prawicowością, a już na pewno z konserwatyzmem cokolwiek wspólnego. Oni nawet nie wiedzą, że owe odmieniane przez wszystkie przypadki wartości nigdy dla prawicy nie były najważniejsze.

Cofnijmy się bowiem o dwie dekady i przypomnijmy sobie, po co polska prawica ożywiła wtedy język wartości w tym jego archaicznym brzmieniu? Z jednego tylko powodu - ponieważ napotkała wówczas na jeszcze bardziej archaiczną lewicę. Naiwnie progresywistyczną, ożywioną staroświeckim strachem przed "ciemnogrodem", "państwem wyznaniowym" i "klerykalizmem". Mało tego - zobaczyła lewicę solidarnościową, która aby zrealizować swoje obyczajowe hasła i swój model społeczny, zbudowała - dokonując przy tym dziwacznych ideologicznych łamańców - koalicję z postkomunistami. Język wartości przywołany wówczas przez prawicę był jedynie sposobem obrony przed tą koalicją, która wydawała się prawicy wszechpotężna, bo przez chwilę miała większościowy udział w mediach, w inteligenckich elitach i inteligenckim języku. W tej sytuacji niektórzy politycy i intelektualiści prawicy doszli do wniosku, że jeśli nie zaczną krzyczeć, mogą w ogóle nie zostać usłyszani.

Ale ówczesne wyłaniające się ex nihilo wyraziste prawicowe tożsamości, językowy radykalizm - powtarzam raz jeszcze - były reakcją na archaiczność radykalizmu lewicy, a nie żarliwym wyznaniem, którego dziś oczekują pryncypialni publicyści. Język wartości był pomysłem na to, jak przetrwać w nieżyczliwym sobie środowisku. Był polityczną taktyką. Albo inaczej - był odpowiedzią na ostentacyjną po stronie postkomunistów i lewicy solidarnościowej niechęć do wartości, która zresztą była skierowana nie tyle przeciw wartościom jako takim, ale miała delegalizować, niszczyć i wypychać z debaty publicznej wszystko, co w jakikolwiek sposób kojarzyło się z prawicą.

Jak było naprawdę

Ci, którzy wychowali się na tej obronnej, reaktywnej prawicowej retoryce "silnych wartości" z lat 90. - a trzydziestolatek Szułdrzyński do nich bez wątpienia należy - mogą dziś sądzić, że ówcześni polityczni i intelektualni liderzy polskiej prawicy byli twardymi ideowcami, pryncypilalnymi obrońcami jakiejś surowej prawicowej doktryny. Tym bardziej że prawicowi weterani nigdy swoim "młodym" nie powiedzą, jak to było naprawdę. Dla politycznego pragmatyzmu będą potwierdzać swoją legendę ideowych fundamentalistów od chwili narodzin.

Dlatego warto przypomnieć Szułdrzyńskiemu i innym, jak to wyglądało w rzeczywistości. Otóż prawicowość - tak jak ją rozumie dziś "Rzeczpospolita" - w ogóle nie była wewnętrznie przeżywaną tożsamością. Przpomnijmy sobie liderów tamtej prawicy. Jan Olszewski był ekssocjalistą z epizodem w loży masońskiej. Jarosław Kaczyński konserwatywnym liberałem, który ostro najeżdżał na ZChN w imię obrony świeckiego państwa. Lech Kaczyński był liberałem o nieomalże socjalistycznej wrażliwości społecznej, dla którego ważne było tylko to, aby nikt nie profanował patriotycznej tradycji Legionów i AK. Dorn był antykomunistycznym liberałem. Moczulski piłsudczykiem. Jan Rokita - uwaga! - był członkiem Unii Demokratycznej, partyjnym kolegą Frasyniuka i Labudy. A Jarosław Gowin był owej Unii sympatykiem.

Idźmy dalej. Co do religijnych zaangażowań prawicy, w której Szułdrzyński widzi jedno z jej najbardziej podstawowych, uwiarygadniających kryteriów, to wśród ówczesnych polityków prawicy w ogóle nie było postaw konfesyjnych, dopóki przykład ZChN nie pokazał, że malutkie partie w dniu wyborów wiszą na łasce proboszczów, których jedno słowo wypowiedziane do wiernych waży więcej niż mizerne lokalne struktury partyjne. Więc prawica zaczęła wprowadzać do retoryki trochę miłych Kościołowi haseł. Ale to było wszystko. Nikt nie chciał ani konserwatywnej rewolucji, ani chrześcijańskiego społeczeństwa. Prawica chciała jednego - aby nikt Kościołem nie pomiatał. Ale pomagać biskupom w krzewieniu wiary? Coś takiego nikomu nie przychodziło do głowy.

Dziś żaden z młodych prawicowców tego nie pamięta, ale pod koniec lat 80. guru polskiej prawicy był Aleksander Hall, sympatyczny, poczciwy, umiarkowany konserwatywny liberał. To był człowiek, który gdyby nie to, że postanowił być lojalny wobec Mazowieckiego, zamiast Kaczyńskiego byłby liderem polskiej prawicy. Nie tylko dlatego, że wcześniej potrafił skupić wokół siebie jedyne alternatywne ideowo dla "komandosów" środowisko - Ruch Młodej Polski. Ale ponieważ miał on wtedy największy po prawej stronie osobisty autorytet. A jego poglądy były poglądami większości.

To wszystko są fakty, które może potwierdzić każdy, kto zna tamte czasy. Taka była realna ostrość naszej prawicy, poza kilkoma ekscesami, które lewica nagłaśniała w ramach czarnego PR. Gdy Szułdrzyński co drugi dzień pyta na łamach "Rzeczpospolitej", gdzie jest ta prawdziwa, twarda prawicowość w "Dzienniku", odpowiadam - nie ma. Bo coś takiego nie istnieje. Polska prawicowość, podobnie jak zachodnia, jest właśnie miękka. Normalna, pragmatyczna. To, co twardsze, to nie jest prawicowość, ale radykalizm. Nie ma radykalnego konserwatyzmu. To sprzeczność na poziomie pojęć. I to nie tylko w polityce, sferze obowiązkowego pragmatyzmu, ale także w świecie idei.

Powiedzieliśmy już sobie bowiem, że poza politykami ZChN, i to nie wszystkimi, poglądy liderów prawicy w latach 90. osiągały stopnień wychylenia w prawo nie dalszy niż dzisiejsza pozycja Donalda Tuska. Ale to samo dotyczyło prawicowej inteligencji. Legutko był konserwatywnym liberałem, którego drażniła głównie polityczna poprawność. Krasnodębskiego pamiętam jako liberalnego antykomunistę. Cichocki był konserwatywnym liberałem, Gowin nie był nawet konserwatywnym liberałem, ale liberałem po prostu - z odrobiną PPS-owskiej nostalgii. Merta uważał się za konserwatystę, bo nie lubił politycznej poprawności, Wildstein był głównie antykomunistą, a do tego liberałem z tego gatunku, który na każdego konserwatystę podejrzliwie łypie okiem, a Ziemkiewicz był radykalnym wolnorynkowcem, który kulturowy konserwatyzm traktował raczej jako jeszcze jedno narzędzie do walki ze znienawidzonym socjalizmem, tak samo poręczne jak ten czy inny felietonowy prawy prosty czy hak w podbródek. Nawet "Powrót człowieka bez właściwości" Cezarego Michalskiego był dla każdego wnikliwego czytelnika raczej bardzo osobistym "pamiętnikiem z okresu dojrzewania", pomieszanym z poczciwym protestem przeciwko zbyt łatwemu delegalizowaniu przez lewicę różnych bardziej konserwatywnych i lokalnych tożsamości, niż fundamentalistycznym manifestem wiary.

Wiem, co piszę, bo większość z tych osób znam dobrze, nawet bardzo dobrze. I pamiętam, że ich głównym odruchem była nie jakaś silnie przeżywana prawicowość, ale niezgoda na taki klimat polityczny i umysłowy, w którym oni, ludzie o umiarkowanych poglądach, byli przez lewicę traktowani i delegalizowani jako radykałowie. Nigdy nimi nie kierował ów odczuwany przez Szułdrzyńskiego głód wartości. On mieli inny problem - poczucie, że postkomuniści i solidarnościowa lewica pchają Polskę w złą stronę. Że zamiast realnej modernizacji oferują kolejny wariant krońszczyzny, pranie mózgu, dziwaczną ideologiczną terapię, która opiera się na wychowaniu do wolności przez wyparcie przeszłości na rzecz sztucznie stworzonej poprawności.

Gdyby się wówczas zapytać polskiej prawicy, czego ona chce, odpowiedź by brzmiała - prawdziwej modernizacji, takiej, którą to społeczeństwo, z natury raczej konserwatywne, będzie potrafiło bez silnego konfliktu zaakceptować. Wyobrażenia tej innej nowoczesności, nowoczesności bez nadmiaru symbolicznej przemocy, bywały mgliste, czasem trochę naiwne, ale cel był jasny - społeczeństwo wolne od ideologicznych eksperymentów, które może się oprzeć na swojej dotychczasowej obyczajowości, które może nadal szanować swoją religię, może też cenić swoją tradycję, może nadal lubić Sienkiewicza oraz cenić II RP, nie widząc w niej - jak to wówczas pisał Konstanty Gebert w dyskusji "Znaku" na temat polskiego patriotyzmu - jedynie ojczyzny getta ławkowego, gdzie - jak utrzymywał Gebert - Polacy z całą pewnością dokonaliby własnego "ostatecznego rozwiązania", gdyby nie wyręczył ich Hitler.

To właśnie w atmosferze takich przejaskrawień, takiej ideologicznej przesady ze strony dominujących przez chwilę lewicowców po stronie prawicy pojawiły się - na początku przede wszystkim w trybie polemicznym - różne idee "twardsze", wartości "silniejsze", wykreowane ex nihilo mocą retorycznej decyzji "tradycyjne tożsamości", którymi pierwotnie podważano jedynie modernizację mandarynów, ich przekonanie o własnej bezalternatywności. Wśród tych nowych, początkowo głównie polemicznych idei polskiej prawicy były: wspólnotowość, republikanizm, chadeckość, polityka historyczna. Ale tak naprawdę były to narzędzia delegalizacji przeciwnika, a nie wyznania swoich własnych głęboko przeżywanych tożsamości. Choć to czasem się kłóci z samoświadomością tej części prawicy, którą ceni Szułdrzyński, to wedle mojej pamięci wszystkie wielkie cele polskiej prawicy od 1989 r. do dziś były negatywne - wolność od politycznej poprawności lewicy, od jej moralizatorskiego zrzędzenia, od zagrożenia nowym ideologicznym projektem. A te pozytwne sprowadzić można w zasadzie do dwóch - pozwolić Polakom na samorzutny rozwój, bez narzucanej z zewnątrz ideologicznej dyscypliny, oraz dać się rozwijać narodowej dumie, która chce się cieszyć swoją przeszłością oraz snuć marzenia na przyszłość.

Prawica broniła się retoryką wartości, coraz zacieklej i coraz skuteczniej. Ale rezultat jest taki, że z czasem stała się ona zakładnikiem własnej retoryki. Zaczyna wierzyć, że polityka polega na tworzeniu i wpajaniu społeczeństwu wartości. Odniósłszy sukces, nie zauważa go. Myśli, że obroniwszy się przed mandarynami, musi pójść dalej. Że zniesienie zakazu postępowania wedle prawicowych wartości - co było jej celem - to za mało. Że teraz trzeba zagrać o pełną pulę. Sprawić, żeby prawicowość stała się nową poprawnością. To błąd, który może prawicę kosztować i władzę, i duszę. Bo właściwym celem prawicy, konstytuującym ją ideowo, jest postawienie tamy lewicowym rewoltom, a nie urządzanie swojej własnej.

Czym jest konserwatyzm

DZIENNIK proponuje polskiej prawicy udział w budowaniu silnego społeczeństwa. Silnego dumą każdej jednostki, silnego poczuciem wspólnoty, silnego tym że nikt - zwłaszcza państwo - mu niczego nie musi ani nie może narzucić. I wreszcie silnego materialnym sukcesem. Nic więcej.

Nie zdradzamy jakiejś gorącej prawicowej wiary i tożsamości, bo uważamy, że takiej gorącej prawicowej tożsamości nie ma. Prawicowość jest czymś odwrotnym - jest sceptycyzmem wobec języka wartości. Konserwatyści nigdy nie byli formacją głodu wartości.

Odwrotnie. To lewica była motywowana wartościami, a zatem ideami, w imię których krytykowała rzeczywistość. Prawica twardo oponowała, nie chciała wartości jako fundamentu nowych społecznych projektów, nie chciała dyskusji nad jakością rzeczywistości, wszystko, co jest, taktowała jako lepsze od wymyślonej w głowie lub w sercu ideologicznej mrzonki. Właściwie wartości prawica nie nazywała w ogóle. Wartość była jedna - to, co jest. Także Bóg, rodzina, obyczaj. Jednak nie jako radykalny wybór, decyzja, ale jako odruch - także przystosowania, także oportunizmu, także lojalności wobec własnej wspólnoty. Nie jako obiekt aksjologicznej medytacji, ale jako oczywistość.

Nieustanne ocenianie świata, coraz bardziej krytyczne, a także gadanie bez przerwy o wartościach było uzurpacją. Projektem, konstruktem, rewolucją. Wartości nikt nie bronił, wystarczało, by ich nie niszczyć. Który konserwatysta chciał krzewić wartości?

Błąd części polskiej prawicy polega na tym, że nie potrafi dziś powiedzieć - wygraliśmy. Obóz rewolucji, obóz idei Krońskiego, Michnika i Grossa, jest dzisiaj w rozsypce, bezradny, traci kolejne pozycje. Nie słucha go nawet LiD, nie mówiąc już o PO. Ani elektoraty obu tych partii. Konserwatyści wygrali wszystko. Postkomuniści wymierają na naszych oczach. Kwaśniewski zaprzepaścił całą swoją pozycję. Formacja mandarynów dzieli się wpływami z innymi już jako udziałowiec mniejszościowy. Umysłami nie rządzą już ci, którzy robili to przez ostatnie dwie dekady. Na lewicy sypie się dosłownie wszystko. Feministki dogorywają na niszowych manifach - a ich sprawa może się w Polsce przyjąć tylko wówczas i tylko do tego stopnia, do jakiego zrozumieją i zaakceptują postulaty emancypacji o wiele bardziej od feministek konserwatywne Radziszewska czy Kluzik-Rostkowska. Urban nie istnieje. Olga Lipińska za chwilę poprosi gdzieś o azyl. A mimo to znaczna część prawicy czuje się mniejszością, która w podziemiach Rzymu walczy o przetrwanie, uciekając przed siepaczami Nerona.

DZIENNIK jest krytykowany za to tylko, że nazwał tę sytuację. Opisał ją. I z konserwatywną powściągliwością oznajmił, że czas się zatrzymać. Że dalsza wojna pod prawicowymi sztandarami oznacza, że wejdziemy w buty tych, których krytykowaliśmy. Bo co prawica może jeszcze ugrać? Urządzi sobie - dla wzmocnienia wartości - prawicowy Maj ’68? Sprofanuje sex-shopy i kluby gejowskie? Powtarzam. Dalej w prawo już niczego sensownego nie ma.

Prawica mesjanistyczna czy taka jak inne

Jest też kontekst porównań. Czemu polska prawica ma nie być taka jak zachodnia? Czemu ma nie poprzestać na realistycznych narodowych ambicjach, na biciu się o rozwój, o międzynarodową pozycję? Prawica zachodnia nie prowadzi żadnej krucjaty. Jej ambicją jest uwolnienie swoich obywateli od lewicowych wojen. Od maniakalnego przepraszania za przeszłość, od walki z kapitalizmem, od rewolucji społecznych, od poświęcania interesów narodowych na rzecz biednej Afryki i Tybetańczyków, od kolejnych ataków na imperialistyczną Amerykę - samobójczych dla liberalnego Zachodu w czasach zimnej wojny.

Po latach tej pracy na rzecz własnych społeczeństw europejska prawica wszędzie zajęła konserwatywno-liberalne pozycje. I poprzestaje na wierze w obywateli, zwłaszcza gdy pędzą za osobistym sukcesem, oraz na dumie z własnego narodu wyrażającej się w zadowoleniu z materialnego dorobku i międzynarodowego znaczenia swojego kraju. Jaki poważny lider prawicy zachodniej uzna obyczajową rewolucję "w imię silnych wartości" za cel numer jeden? Żaden, bo prawica nie jest misjonarska.

I za to właśnie polscy twardzi prawicowcy europejskiej prawicy nie lubią. Tak samo jak nie lubią samej Europy. Szułdrzyński, który wzywa do odrzucenia przez Polskę traktatu lizbońskiego, jest w tej mierze typowy. A jeszcze bardziej typowe są liczne strategie mające ukryć fakt, który podobni mu radykałowie sami intuicyjnie wyczuwają - że ich marzenia są nieco wstydliwe, że idą wbrew Zachodowi. Najczęstszą ich strategią jest szukanie znaków konserwatywnej rewolucji na Zachodzie. Szukanie rozpaczliwe i zawsze komiczne. Szułdrzyński pisze: "Nawet i Europa zdaje się budzić z ponowoczesnej maligny. Jeśli wsłuchamy się w słowa prezydenta jednego z najbardziej laickich krajów na świecie Nicolasa Sarkozy’ego, zadziwi nas to, jak w istocie nasi rodzimi liberalni modernizatorzy są zacofani. Na grudniowym spotkaniu z Benedyktem XVI Sarkozy mówił: »Francja potrzebuje zdeklarowanych katolików, którzy nie boją się powiedzieć, kim są i w co wierzą. Laickość nie może odciąć Francji od jej chrześcijańskich korzeni. Naród, który ignoruje swe historyczne dziedzictwo etyczne, duchowe i religijne, popełnia zbrodnię na własnej kulturze«".

To smutne, jak bardzo Szułdrzyński nie rozumie nawet tego, na co patrzy. Nie rozumie francuskiego kontekstu spotkania Sarkozy’ego z Benedyktem XVI. Otóż we Francji, która miała problem ze zbyt żarliwie przeżywaną ideą laickości, sekularyzmu, wojowniczego antychrześcijaństwa, gest i deklaracja Sarkozy’ego, laickiego prawicowego republikanina, jest właśnie złagodzeniem ideologicznej retoryki powodowanym chęcią przywrócenia francuskich katolików świeckiej republice, która przez ostatnie 200 lat często ich odpychała. Jest poszerzaniem wspólnoty republikańskiej za cenę łagodzenia i schładzania ożywiających ją "silnych wartości laickich", a nie aktem nowej politycznej ewangelizacji, której sztandarem chciałby rzekomo wymachiwać Sarkozy. Można by żartobliwie przypomnieć Szułdrzyńskiemu, że na jedno publiczne i nagłośnione spotkanie Sarkozy’ego z Benedyktem XVI przypada kilka jego publicznych pojawień się - także przeznaczonych dla telewizyjnych kamer - z Carlą Bruni. Ale można też dużo poważniej Szułdrzyńskiemu przypomnieć, że jednocześnie z gestami wobec francuskich katolików Sarkozy, ten świecki prawicowiec, wykonuje też równie asertywne gesty pod adresem francuskich wyznawców islamu, których jest już nad Sekwaną kilka milionów. Bo chce za wszelką cenę, wszelkimi metodami, odwołując się do wartości świeckich i religijnych, poszerzać polityczną wspólnotę Francuzów. I owych wartości używa wyłącznie do tego celu. Nie jest to postępowanie politycznego fundamentalisty czy "nowonawróconego wyznawcy", ale politycznego pragmatyka, któremu zależy przede wszystkim na społecznej inkluzji i społecznym pokoju. Gdyby Szułdrzyński to zrozumiał, zapewne zamiast Sarkozy’ego chwalić, zaatakowałby go jako "postmodernistycznego liberała" czy wręcz "człowieka bez właściwości".

Kwestia DZIENNIKA

Szułdrzyński w swoim tekście z obsesyjną determinacją zrównuje linię DZIENNIKA i "Gazety". To już nie jest mylny pogląd, to bzdura. Ale odpowiem. Różnic między tymi dwiema gazetami jest wiele, ale jedną bym wskazał jako najważniejszą. Otóż DZIENNIK głęboko wierzy w to, że społeczeństwo nie potrzebuje namaszczonych duchowych przywódców, którzy by mu wskazywali cele. Którzy by się nim opiekowali. Którzy by go chłostali. Kazali rozliczać historię. Potępiać czyny rodziców. Tropić grzechy w sobie. Innymi słowy - DZIENNIK nie chce ani lewicowych, ani prawicowych moralistów. Nie chce pedagogów. Jeśli miałbym sformułować mój generalny zarzut wobec Adama Michnika, brzmiałby on tak - był autorytarnym nauczycielem. Zupełnie archaicznym, nie na nasze czasy, kiedy już powinniśmy wyrosnąć z przedszkola. Jeśli miałbym zrobić to samo w odniesieniu do Jarosława Kaczyńskiego, zarzut brzmiałby identycznie. I wreszcie - gdybym miał powiedzieć, u kogo ta postawa wydaje mi się bardziej irytująca, odpowiem: u Kaczyńskiego. Bo on - jak twierdził od zawsze - był człowiekiem prawicy. A ja od prawicy nie oczekuję chłosty. Mówiąc patetycznie - to prawica ma chronić wolność. To ona ma dbać, żeby jak najwięcej ludzi w Polsce czuło się jak u siebie. Tu jest mój kraj, tu mnie cenią, tu moje potrzeby są ważne, tu moje opinie - choćby głupie - są moim osobistym przywilejem. Przepraszam za rewanż, ale kiedy czytam w kółko w "Rzeczpospolitej" o wartościach, to ja z kolei czuję powinowactwo dusz między "Gazetą" i "Rzepą". Obie gazety chcą dać ludziom cel, bo uważają, że bez tego się w świecie zgubimy. Może w istocie wielu z nas się zgubi, ale myślę sobie, że mamy ochotę robić to na własny rachunek. I uważam, że trzeba to uszanować, nawet jeśli ten czy inny redaktor ma w sobie niespełnione ambicje dyrektora podstawówki.

Wielu publicystów nie radzi sobie ze zrozumieniem linii DZIENNIKA. Głównym problemem jest dla nich stosunek DZIENNIKA do PiS. Uważają że kiedyś byliśmy za PiS, ergo mieliśmy twarde poglądy, dziś jesteśmy krytyczni wobec PiS, czyli przeszliśmy na zgniły liberalizm. Odpowiadam. Było trochę inaczej. PiS dostał olbrzymie wsparcie ze strony DZIENNIKA w konkretnej, bardzo ważnej sprawie - delegalizacji serii praktyk, idei i autorytetów III RP. A potem spotkał się z równie miażdżącą krytyką, gdy okazało się, że dla PiS na tym polityka się kończy. Że nie chce robić nic innego poza tym delegalizowaniem przeszłości. A to degenerowało politykę pisowską podwójnie. Po pierwsze sąd na III RP zamiast diagnozy czy krytyki stawał się obsesją, coraz mniej zrozumiałą w chwili pełnego triumfu. Po drugie delegalizowanie III RP stało się ideologią usprawiedliwiającą własne odejście od prawicowych idei w rządzeniu. Jednym zdaniem - DZIENNIK stracił sympatię dla PiS dlatego, że ten zamiast realizować prawicową politykę, jedynie ją kompromitował.

Powiem szczerze - zbyt wiele lat zajmowałem się krytykowaniem ideologii mandarynów, aby teraz patrzeć z sympatią na forsowanie następnej ideologii, następnych mandarynów, tyle że prawicowych. Ściganie w każdym Polaku Moczara wydaje mi jest tak samo irracjonalne jak tropienie wszędzie postkomunizmu i michnikowszczyzny.

I to jest kłopot dzisiejszej twardej prawicy. Żyje w rzeczywistości, w której postkomuniści sami wykańczają się w tempie, który dawniej zbudziłby na prawicy euforię. Kościół jest hołubiony, prezydent przyznaje ordery, komu chce, a kogo chce pomija. A ta prawica nadal jest niezadowolona. To jest choroba. Przez 10 lat czekać na prezydenta, który do Charkowa nie pojedzie po to, by pić, na premiera, który nie ma w życiorysie przewożenia przesyłek od KGB, na media, pośród których "Gazeta" jest tylko jednym z głosów, i potem dostawszy to wszystko, oznajmić z pogardą dla realiów: "A gdzie wartości?". Przecież to polityczny obłęd. Gest tak samo racjonalny jak ten, który inne skrzydło i inne pokolenie "Solidarności" wykonało 20 lat temu - odbierając władzę komunistom po to, by ją oddać postkomunistom.

Ów twardy nurt polskiej prawicy zupełnie zatracił orientację w historii. Pomieszały mu się czasy, cele i wrogowie. Nawet wygrawszy politycznie, nie potrafił rządzić, a jedynie retorycznie utwardzał ideową linię, szukając coraz gorętszych wartości. Chce więcej wartości. Jakich? Tego nikt nigdy nie pisze. Aborcja czy in vitro pojawiają się w tekstach twardych prawicowców dokładnie w takim samym rytmie, w jakim wcześniej wywołuje te tematy Olejniczak - po to, żeby sobie o nim przypomniano. Jedyny konkret w ich myśleniu to odrzucenie prozy życia, pragmatyzmu, normalności. Tyle że wartości to nie jest przyprawa, która ma życiu dodać rumieńców. Albo ktoś je widzi wyraźnie, potrafi się je wskazać i za nimi dąży - albo nie. Ale wtedy ogłaszanie, że się ich pragnie i żeby koniecznie były "silne", to jak wyznanie przez dziecko albo emeryta pragnienia, żeby mieć jakieś hobby, bo bez niego czas się dłuży.

I ostatnia uwaga. Pisze Michał Szułdrzyński, że "skoro 42-letni Krasowski niewiele się różni w swoim postmodernistycznym liberalizmie od 62-letniego Michnika, może więc czas na spór trzydziestolatków z lewicy i prawicy". Czemu nie, jednak zanim znudzeni prozą liberalnej demokracji kontestatorzy pójdą na barykady swojego, prawicowego Maja ’68, chciałbym ich przestrzec przed popełnieniem błędu, który etycznie i politycznie zniszczył liderów III RP. Niech spojrzą na siebie i polską rzeczywistość oczami oponentów. Otóż już dziś z perspektywy ludzi o lewicowych poglądach Polska jest konserwatywnym rezerwatem. Załóżmy, że wygra twarda prawica. Czasy mięczaków z Platformy miną, zaczną rządzić nami twarde wartości. Jak wtedy poczują się przeciwnicy? Dla nich będzie to już jawna agresja. Poczują się jeszcze gorzej niż twardzi prawicowcy w Hiszpanii Zapatero. Czy naprawdę piewcy wartości mają prawo coś takiego zafundować własnym rodakom?

I drugie pytanie. A co będzie, jeśli wygrają twarde wartości, jednak drugiej strony, te od młodej lewicy? I w Polsce przyjdzie czas Zapatero do kwadratu? Otóż co takiego ważnego mają do zaoferowania prawicowi misjonarze, żeby ryzykować dzisiejsze status quo? Jaka to konkretna "silna wartość" sprawia, że chcą zaryzykować realia, w których wszystkie urzędy w państwie dzierży prawica, gdzie politycy z rządu jadą tłumnie na rekolekcje, a z prezydenckiego pałacu pędzą na Niedzielę Palmową.