Jurata to nowa Jałta - alarmował "Nasz Dziennik", nieoficjalny organ ojca Tadeusza Rydzyka. I całkiem serio zestawił konferencję Stalina, Roosevelta i Churchilla ograbiającą Polskę z ziem wschodnich i de facto pozwalającą na instalację w niej komunizmu z ugodą polskiego prezydenta i premiera Anno Domini 2008.

Reklama

Skoro Lech Kaczyński jest zdrajcą, zdrajcą jest też jego brat Jarosław Kaczyński gotowy przyłączyć się do kompromisu w kwestii traktatu lizbońskiego. To sygnał, że liderowi PiS nie będzie łatwo spacyfikować bunt środowisk radiomaryjnych. Jeszcze kilka dni temu miał kłopot z umiarkowanymi posłami PiS, którzy nie mogli się pogodzić z jego twardą w sprawach europejskich linią. Teraz być może będzie musiał po raz kolejny przegrupowywać siły i redefiniować zagrożenia. Wróg wyłoni się nagle nie w centrum, a na prawicy.

Czy to wyrok na jego taktykę, strategię i wreszcie na jego pozycję przywódcy poważnego ugrupowania? W sobotnim „Dzienniku” Jan Wróbel wezwał Prawo i Sprawiedliwość do pozbycia się swojego lidera. Niezależnie od tego, jaki sens mają takie apele do partii politycznej (moim zdaniem niewielki), warto podjąć podstawowe pytanie Jana Wróbla. Czy należy wieścić koniec Kaczyńskiego? I czy trzeba już dokonać ostatecznego negatywnego bilansu jego przywództwa w ostatnich latach? Jednym słowem - czy wyrok już zapadł?

Temat traktatu lizbońskiego Kaczyński rozegrał źle. Gdyby miał więcej do zaoferowania – wcześniej i teraz – centrowym wyborcom, jego partyjni koledzy nie musieliby się aż tak bardzo bać wepchnięcia do prawego narożnika. Gdyby z kolei nie sięgnął z takim natężeniem po antyunijne emocje, nie byłby dziś z taką łatwością nazywany zdrajcą przez zwolenników ojca Rydzyka. W efekcie znalazł się w przeciągu miedzy dwiema tendencjami. Fobiami stosunkowo małego środowiska, które niełatwo jest zadowolić. I trendami przyszłości, które politykę kokietowania antyeuropejskiej i narodowokatolickiej mniejszości czynią nieopłacalną – z powodów kulturowych, a nawet biologicznych.

Reklama

Kaczyński może się znaleźć, jak przewidywałem na początku „kryzysu traktatowego”, w sytuacji premiera brytyjskiego Chamberlaina, który – według słów jego następcy Churchilla – wybrał hańbę, żeby uniknąć wojny, a w końcu doczekał się i hańby, i wojny. Bo dociskając eurosceptyczny pedał w najmniej zręczny sposób, zraził do siebie setki tysięcy obecnych i potencjalnych wyborców, a swego brata wystawił na wielkie ryzyko utraty prestiżu, również międzynarodowego (fatalne orędzie autorstwa Jacka Kurskiego). A z kolei zdejmując nagle z tego pedału nogę, będzie się musiał tłumaczyć przed tymi, których chciał zadowolić.

Zrobił to w imię jedności klubu i elektoratu PiS, a jednak niezadowoleni są wszyscy: pisowcy proeuropejscy, których wrażliwość podeptano, a cierpliwość naciągnięto do maksimum. Pisowscy sympatycy Radia Maryja (ci, być może, tak mocno, że stworzą rozłamową formację, której Kaczyński tak bardzo się obawiał). A nawet bezkrytyczni wyznawcy geniuszu prezesa, którzy zapewne nie nadążają już za kolejnymi zmianami linii, a chcieliby.

Ale choć bilans tego starcia jest dla Kaczyńskiego negatywny, znalazłbym jednak w czarnym obrazie kilka jaśniejszych fragmentów i kilka usprawiedliwień.

Reklama

Najgorszy scenariusz dla Kaczyńskiego – podobny do doświadczenia Chamberlaina – może się nie spełnić. Jeśli frakcja ojca Rydzyka pozostanie w PiS, a sam ojciec dyrektor nie wezwie do zdecydowanej rozprawy przy urnach ze zdrajcami, liderowi PiS manewr mocnego zabezpieczenia się po prawej stronie może się doraźnie opłacać. Zwłaszcza w kontekście zbliżających się wyborów europejskich, w których decyzje zdeterminowanych mniejszości mogą mieć większe znaczenie niż w wyborach parlamentarnych i prezydenckich.

Niezależnie już od tego, co ostatecznie się stanie, szamotaninę Kaczyńskiego (a raczej Kaczyńskich, bo nawet bardziej miotał się prezydent) można tłumaczyć logiką sceny politycznej. To dość naturalny los liderów ugrupowania mocno podzielonego w sprawie tak fundamentalnej dla przyszłości własnego narodu. Jako kontrargument można by przywoływać bezkolizyjny podział brytyjskich konserwatystów na frakcję pro- i antyeuropejską czy przypominać, że amerykańscy fundamentaliści świetnie się odnajdują na obrzeżach Partii Republikańskiej współtworzonej przez obyczajowych liberałów. Ale w Polsce kultura polityczna i rzeczywistość społeczna jest inna niż w Anglii czy w USA. Przypomina chwilami rozpalony wojnami ideologicznymi okres przed drugą wojną światową. Oczywiście te wojny bywają burzami w szklance wody i można zarzucić Kaczyńskiemu nadmierne przejmowanie się emocjami radykałów. Ale sama filozofia likwidowania konkurencji po prawej stronie skazuje go na wygibasy i rozterki. Co widzieliśmy na załączonym obrazku.

Przyjmijmy jednak, że Kaczyński nie powinien się kierować partyjnym egoizmem, choć kierują się nim wszyscy partyjni liderzy, także jego obecni rywale. Z pewnością lider PiS znalazłby na swoje usprawiedliwienie argument merytoryczny. Sam pomysł zabezpieczenia warunków, które nie znalazły się w traktacie, nie jest przecież pozbawiony sensu.

Trudno go bronić jako specjalnej procedury rozpychającej ramy konstytucji. Ale można go bronić jako zasady politycznej. Nie wiem, czy Joanina rzeczywiście warta była wojny, liderzy PiS nie potrafili tego przekonująco uzasadnić. Ale nie widzę nic złego w tym, że jedna z partii ratyfikujących traktat w parlamencie uzależnia tę ratyfikację od spełnienia dodatkowych warunków. Gdyby jedynym celem takiej ratyfikacji była demonstracja zwartości wszystkich członków Unii, trzeba by uznać, że mamy do czynienia z organizmem mającym kłopoty z demokracją.

To są okoliczności łagodzące. Dlaczego jednak Kaczyński nie potrafił wytłumaczyć swoich manewrów Polakom? Jego kłopot polega na tym, że dawno już przestali oni odróżniać spory o kształt Unii od sporów o samą przynależność do Europy. W tej sytuacji groźby odrzucenia traktatu wynegocjowanego przez siebie, formułowane w teatralnym stylu, okazały się mniej czytelne od pytania o sens Joaniny czy poparcia Polski dla Karty praw podstawowych. Nawet gdyby liderowi PiS udało się rzeczywiście uzyskać ustawowe zabezpieczenie mechanizmów blokujących dodatkowo unijne decyzje (co jest wątpliwe z powodów konstytucyjnych), jego sukces byłby i tak pyrrusowym zwycięstwem. Do historii przechodzi bowiem jako ten, który potrząsał europejskim drzewem.

Moim zdaniem nie robił tego tylko po to, aby – jak napisał w „Dzienniku” Ireneusz Krzemiński – przypomnieć o sobie w telewizji. Ważne jednak, że był zmuszony podjąć walkę na wyjątkowo fatalnym dla siebie gruncie i na dokładkę nie rozegrał jej najlepiej. Bo twarz ojca Rydzyka za plecami lidera PiS stała się jeszcze groźniejszym wyrokiem na jego intencje niż przekonanie, że używa traktatu do partyjnej awantury. Zwłaszcza w oczach młodych wyborców, którzy – wynika to socjologicznych badań – przenoszą swoje aspiracje, także socjalne, właśnie na Unię Europejską.

A więc jednak wyrok? Nieprzypadkowo w kuluarach grzebie się Kaczyńskiego bardziej jeszcze kategorycznie niż w tekście Wróbla. Wielu polityków i komentatorów uwierzyło już, że jest to lider skazany na polityczny zgon, jego partia staje się w najlepszym razie masą upadłościową do zagospodarowania, w najgorszym kupą szmelcu, a na miejsce po nim mogą się zgłosić najróżniejsi aspiranci.

O metodzie kierowania partią i uprawiania opozycji przez Kaczyńskiego napisano ostatnio setki krytycznych artykułów. Pisali odwieczni wrogowie i rozczarowani sympatycy. Było tam o kiepskich „niewyjściowych” kadrach, o jego osobistej impulsywności psującej mu wizerunek, o niepotrzebnej zapalczywości, z jaką próbuje bujać polskim statkiem. A przede wszystkim o braku pomysłu na dalszą przyszłość, na spojrzenie poza grę o niezły wynik w wyborach do europarlamentu. Kaczyński łudzi się, że wyborcy mają słabą pamięć, więc za rok, dwa będzie mógł „dobrać” sobie inny elektorat. Tyle że pamięcią administrują jego wrogowie, którzy przypomną, co mówił i robił w ostatnich latach były premier.

Trudno się więc nie zgodzić z publicystą „Dziennika” Piotrem Gursztynem. Dziś lepszej opozycji niż PiS rządząca Platforma Obywatelska nie mogła sobie wymarzyć. Stąd szeptane sugestie, że Tusk miał interes, aby podeprzeć słabnących Kaczyńskich, bo są dla niego jako oponenci wartością.

Jeśli jednak nawoływałbym komentatorów do ostrożności w diagnozach, to dlatego że zaledwie kilka miesięcy temu na PiS głosowało – w warunkach ostrej kampanii medialnej przeciw tej partii – grubo ponad 30 proc. wyborców. Więcej niż kiedykolwiek. Te liczby pokazały potencjał różnych emocji: przeciw egoizmowi liberalnych elit, przeciw złemu, psutemu przez korupcyjne zmowy państwu, także w obronie tożsamości mieszkańców Polski B. Czy te emocje, dziś przygłuszone przez inne emocje – Polaków aspirujących do klasy średniej, znikną? Potrzebne byłyby szczegółowe badania, ale nie sądzę.

Czy Kaczyński jest ich najlepszym wyrazicielem? Nie widzę jego zmiennika. Ani wśród rozgromionych populistów, ani na słabnącej lewicy wikłającej się w sprzeczność między postulatami socjalnymi adresowanymi do wykluczonych a obyczajowymi ważnymi dla liberalnych elit, ani w gronie zbyt wyrafinowanych liberalnych konserwatystów spod znaku Dutkiewicza, Ujazdowskiego i Rokity.

Nie widzę ich także w samym Prawie i Sprawiedliwości. Gdyby Kaczyńskiego zastąpił Zbigniew Ziobro, jedyny, który ma ku temu sondażowe wskazania, byłaby to ta sama melodia – może wygrywana na trochę innych instrumentach i przy ryzyku osłabnięcia, jeśli nie rozbicia całej formacji. To dlatego klub PiS zachowuje tak zdumiewającą jedność pomimo tak wielkich wątpliwości wobec linii. Pozostaje wojskiem zbrojnym w budżetowe pieniądze, struktury i nie zawsze racjonalne, ale realne dowództwo.

Kaczyński musiałby zmienić wszystko w swoim postępowaniu, stylu, nawykach, aby przekuć te atuty w siłę zdolną do ponownego rządzenia państwem. Starzejącemu się liderowi będzie coraz trudniej, a nie coraz łatwiej dokonać takiej operacji. Pewne jest natomiast, że pozostanie jeszcze dobre parę lat na scenie, nie pozwalając narzucić sobie losu Giertycha i Leppera. I że szukanie lepszych wyrazicieli emocji, które niosły PiS przed kilkoma miesiącami, będzie się musiało prawdopodobnie odbywać w jakiejś mierze z jego udziałem. Chyba że zdarzy się coś całkiem nowego, o czym jeszcze nie wiemy.