Mój nauczyciel historii z liceum - Tadeusz Tyburczy - zafundował nam niezłą zabawę. Na lekcjach wiedzy o społeczeństwie, przedmiotu wówczas cokolwiek ideologicznego (był czas stanu wojennego), znalazł patent na ocenianie. - Jaka jest polityka Związku Radzieckiego? - pytał. - Słuszna - odpowiadał delikwent. - Piątka - wyrokował pan Tyburczy. Gdy ktoś inny próbował komplikować i mądrzyć się, dostawał czwórkę.

To, co było zabawą, stało się dziś śmiertelnie poważne. Ze zgrozą przyjęliśmy złe wyniki zorganizowanego przez "Dziennik" maturalnego "egzaminu" intelektualistów: Antoniego Libery i Marcina Króla. Mieli kłopot, ponieważ pisząc pracę z polskiego, nie używali odpowiednich słów, bo byli zbyt samodzielni. Przypomnieliśmy o istnieniu maturalnego klucza, który jest instrukcją schematycznego oceniania prac z przedmiotów humanistycznych (klucz dotyczy też matur z historii czy wiedzy o społeczeństwie). Ten klucz istnieje od lat i jest produktem reformy Handkego. Był wiele razy krytykowany przez samych nauczycieli i... tyle. Klucz przeżył tak różnych szefów MEN jak reprezentantka peerelowskich środowisk nauczycielskich Krystyna Łybacka i narodowiec Roman Giertych. Obowiązuje też i za liberalnej minister Katarzyny Hall, która - biorąc się za reformowanie programów szkolnych - nie widzi w nim problemu. Przez aparat edukacyjny jest uważany za dogmat. Zakłada, że przedmioty humanistyczne można oceniać w taki sam sposób jak ścisłe. Choć Antoni Libera upiera się niczym Don Kichot, że "humanistyka jest domeną niejednoznaczności".

Czyżby spełniały się groźne utopie rodem z fantastycznych powieści? Wizje świata, gdzie inteligencja jest karana, a przeciętność nagradzana? Trudno się pogodzić z takim systemem edukacyjnym. A jednak spróbujmy odpowiedzieć, dlaczego tak jest.

Będę się upierał, że to wynik zaaplikowania polskiej szkole źle pojmowanej demokracji. Tego dogmatu nie zakwestionowali ani Łybacka, ani Giertych, ani Hallowa, bo cała atmosfera wokół szkoły mogła ich utwierdzać w przekonaniu, że taki jest duch czasów.

Formalnie klucz jest produktem zabobonnego strachu przed tym, że komisja egzaminacyjna w Gdańsku mogłaby oceniać inaczej niż komisja egzaminacyjna w Lublinie. Nie wystarczy wspólna podstawa programowa, te same lektury. Muszą być te same wymagania. Próbuje się to osiągnąć, pisząc członkom komisji egzaminacyjnych niemądre ściągi. Inaczej jedni mogliby się zadowalać formalną znajomością książek, ale inni oceniać swobodę stylu, erudycję. Egzamin wbrew zaklęciom o różnorodności szkół (także co do poziomu wymagań), wielości programów nauczania, inwencji nauczycieli, musi być domeną bezwzględnej równości.

Ale ta karykaturalna ściąga pokazuje coś więcej - słabość testowego modelu egzaminu, nawet jeśli elementem tego testu jest pseudowypracowanie. To egzamin krojony na miarę średniaków. Bo na miarę średniaków konstruowany jest cały system szkolny.

Pani minister Hall, broniąc swojej reformy polegającej na odchudzaniu programów, przypomina: to system, w którym maturę ma zdać 80 procent maturzystów. Dlaczego nie 50? To do liczby trzeba dopasować wymagania. Tego nie podważał żaden z ministrów, a Giertych, surowy w innych sprawach, próbował nawet manipulować egzaminacyjną poprzeczką już po fakcie. Żeby wyrobić normę. Sprzyja temu powszechne i kreowane przez media przeświadczenie, że egzamin maturalny, który poszedł gorzej, to porażka systemu edukacyjnego. Nie sukces, bo odsiano większą liczbę niezdolnych, niesamodzielnych, mówiąc brutalnie - głupszych. W demokracji głupszych być nie może. Trzeba się starać, tak jak starali się twórcy sprawozdawczości z wykonania planów w komunistycznej gospodarce. Trzeba fryzować rzeczywistość.

Oczywiście i średniacy, i uczniowie bardzo zdolni nie wiedzą dokładnie, jakich słów kluczy oczekują od nich egzaminacyjni biurokraci. Ale dla tych miernych operowanie językowymi schematami, pojęciowymi cepami jest wygodne. Wie to każdy, kto uczył w słabej szkole. - Mnie nie obchodzi jak było, ale co napisać na maturze - to częsty tekst padający z ust takich kandydatów do dorosłości. Nie tylko nauczyciele, także autorzy testów próbują sprostać ich oczekiwaniom.

Swoisty edukacyjny egalitaryzm nie musi być jedynym źródłem egzaminacyjnych potworków. Klucz to także wyraz częściowo uzasadnionej niewiary w mądrość nauczycieli, którzy masowo zaludniają komisje egzaminacyjne. Ale zaryzykuję twierdzenie, że to powód nie najważniejszy. W czasach masowej polityki i kultury musieliśmy doczekać się instrukcji obsługi Mickiewicza czy Mrożka.

Co z tym zrobić? Są dwie drogi. Jedna, bardziej ambitna, kazałaby zerwać z magią liczb. I budować model ambitniejszego egzaminu na miarę niekoniecznie 80 procent. Szkoły byłyby i tak bardziej masowe niż przed 20 laty - w komunizmie wiele rodzin rezygnowało z kształcenia dzieci, bo obowiązywał inny model kariery. Ale byłyby mniej masowe niż są dziś.

Tyle że tej drogi nikt nie wybierze. Ani nauczyciele, dla których masowość kształcenia to gwarancja zachowania posad. Ani politycy, którzy musieliby powiedzieć obywatelom: będzie wam ciężej. Ani sami zainteresowani, których przekonano, że matura to symbol ich awansu. Łatwiej wskazywać przykład państw zachodnich, gdzie edukacja bardziej socjalizuje niż uczy i gdzie rzeczywiście na studia posyła się bardzo wysokie odsetki populacji.

Pozostają półśrodki - próba skonstruowania takiego egzaminu, który nie komplikuje życia średniakom, ale premiuje samodzielnych. Bo w ostateczności zdadzą i jedni, i drudzy - trzeba przecież zdobyć stosunkowo niewiele punktów. Ale ważne, w jakiej zdadzą kolejności. Kto będzie wyróżniony.

W obu wariantach warto by wyciągnąć wniosek z faktu, że egzamin dojrzałości jest egzaminem na studia. Może prace powinny być czytane przez dwie grupy egzaminatorów: nauczycieli pamiętających o szkolnych schematach i wykładowców akademickich punktujących to, co wykracza poza przeciętność? Jakiś klucz musiałby obowiązywać, ale bardziej elastyczny, pozwalający na większą dowolność ocen. Limity punktów i tak pozwalałyby dopuszczać słabszych. Ale morał: inteligencja ci przeszkadza - nie byłby tak dojmujący.























Reklama