Nie tylko opozycja ma dziś dużo mniej do powiedzenia o tym, co chciałaby zrobić, niż dwa, trzy czy dziesięć lat temu - ale także obóz rządzący wydaje się pogodzony z własnymi ograniczeniami. Jakby nikt nie wierzył, że rzeczywistość da się zmienić, że państwo warto reformować - że warto i wiadomo, jak to robić. Czy polityka zanika?

Reklama

Na pewno polityk może dziś mniej. W XXI wieku w rękach rządów państw narodowych pozostało znacznie mniej władzy niż w poprzednich stuleciach. Sztuka rządzenia polega coraz bardziej na wykorzystaniu owych zawężonych uprawnień i pozorów do tego - by jak mówi Jadwiga Staniszkis - być branym pod uwagę w codziennym przetargu o reguły, zasoby, symbole. Wygrana w wyborach nie daje już tyle, co kiedyś. Walka o polityczne wrażenia pochłania dziś - jak się wydaje - bez reszty politycznych liderów. Czy dlatego, że bohaterami ostatnich lat stają się raczej spin-doktorzy niż ich "produkty"?

Ciekawym pretekstem do dyskusji na temat tego, co polityczne, stał się ogłoszony na łamach DZIENNIKA wywiad z jednym z proroków nowej sztuki politykowania - Erykiem Mistewiczem. Sam Mistewicz postąpił zgodnie z regułami swojej profesji. Tym razem jednak przygotował "historię" nie na potrzeby polityka z pierwszych stron gazet, ale dla siebie samego. Przedstawił specjalistów od wizerunku jako demiurgów nie tylko życia politycznego, ale całej publicznej debaty. "Historia" opowiedziana przez Mistewicza DZIENNIKOWI spełnia wszystkie reguły gatunku. Posiada hipnotyzującą moc, zabudowuje wyobraźnię czytelnika zgodnie z intencją opowiadającego, a ponadto jest kontrowersyjna - bulwersuje, prowokuje reakcję, skłania do polemiki.

Nowy wynalazek nazywa się "budowaniem wizerunku z użyciem marketingu narracyjnego", który pomaga politykom w odzyskaniu prawa do interpretowania polityki, do przypisywania znaczenia słowom i zdarzeniom. Do budowania wydarzeń, które nadają sens ich "pozawizerunkowym" działaniom. Mistewicz słusznie lokuje zatem jeden z istotnych konfliktów politycznych - toczących się nie tylko w Polsce - jako spór o prawo do interpretacji i budowania społecznie czytelnych symboli polityki. Stronami tego sporu są politycy (i instytucje polityczne) oraz dziennikarze (i media). Mistewicz nie mówi przy tym, że w tym konflikcie politycy od pięciu lat znaleźli się w defensywie. Paradoksalnie bowiem po aferze Rywina - w mediach dokonała się zasadnicza reorientacja, którą możemy nawet nazwać "rewolucją semantyczną", która uchyliła reguły poprawności obowiązujące zwłaszcza w mediach elektronicznych i pozwoliła na mówienie tego, co jak stwierdził pewien politolog, "dotąd możliwe było tylko w niszowych kwartalnikach".

Reklama

Rewolucja ta miała "wspomaganie instytucjonalne" - powstanie telewizji informacyjnej TVN24, pojawienie się "Faktu" i nowej formuły dziennikarstwa tabloidowego, zmiany w mediach publicznych, nowe tytuły (jak DZIENNIK). Sprawiła, że reguły zawodu polityka uległy zasadniczej zmianie. Nadawane na żywo konferencje prasowe stały się jednym z kluczowych narzędzi komunikacji, nie tylko z mediami, ale także w obrębie elity politycznej. Życie polityków - także prywatne i źródła ich utrzymania - stało się znacznie bardziej transparentne, a siła nieformalnych układów w znaczącym stopniu osłabła. Co więcej - okazało się, że główna walka między nowymi politycznymi potentatami PO a PiS dotyczy w znaczącej mierze sfery interpretacji rzeczywistości i zdolności do przykuwania uwagi do swoich medialnych wystąpień.

Tu właśnie zaczyna się opowieść Mistewicza, a także wielu interpretatorów sceny publicznej, którzy uznali, że konflikt o wrażenia i wpływ na wyobraźnię Polaków stanowi istotę polskiej polityki. Dzieje się tak w znaczącej mierze dlatego, że politycy zrozumieli zasady funkcjonowania mediów po "rewolucji semantycznej" lat 2003 - 2004. Dostrzegli, jakie zachowania są „opłacalne”, a które są "bezużyteczne". Przygotowanie planu rządzenia było bardziej pracochłonne niż zorganizowanie konferencji prasowej na temat korzystania przez ministrów z kart kredytowych. Ale właśnie to drugie wydarzenie stało się przedmiotem wielomiesięcznej "story". Łatwiej dostać się na czołówki gazet, wypowiadając jakieś obraźliwe słowo o przeciwniku, niż przygotowując w sposób atrakcyjny istotny merytorycznie projekt.

Ten mechanizm nie działałby tak skutecznie, gdyby nie niepisane porozumienie "leniwych" polityków z "leniwymi" dziennikarzami. Podobnie jak łatwiej zorganizować show wokół pozornego skandalu, tak samo łatwiej przeprowadzić wieczorny program wokół sporu o słowa, wrażenia, pustą retorykę. Na tym zna się każdy, a pytaniem, czy to "tylko wpadka", czy "już skandal" można obsłużyć trzy czwarte tego typu sporów. Łatwiej zaprosić do studia speców od agresywnej retoryki niż budujących skomplikowane zdania "merytorycznych" posłów i ministrów.

Reklama

Jednak na tym porozumieniu ktoś zaczął tracić. Tym kimś byli - co słusznie zauważył Mistewicz - tracący swoje przywileje z pierwszego etapu rewolucji semantycznej dziennikarze. Jarosław Kaczyński jako pierwszy próbował względnie systematycznie określać możliwie jałowe przestrzenie konfliktu. Wydawało się, że nie ma lepszego sposobu odwracania uwagi mediów i przywiązywania ich do własnych tematów niż sformułowania o "szatanach" czy "ZOMO". To ustawiało nie tylko temat, ale także oś podziału, pozwalało zagospodarować przestrzeń potencjalnych zwolenników. Kiedy podobnej sztuki nauczyła się PO - okazało się, że obie partie skutecznie zajęły całą przestrzeń politycznej debaty i wypełniły ją swoimi historiami. Paradoksalnie media tak dalece zajęły się tym sporem, że straciły w nim suwerenną pozycję. Stały się pudłem rezonansowym dwóch walczących obozów. To dzięki mediom powstało wrażenie, że do tej rywalizacji sprowadza się cała polityka.

Kontratak mediów

Mistewicz wykorzystuje to wrażenie i sprowadza istotę polityki do sfery partyjnej rywalizacji. Jednocześnie mówi znacznie więcej, konstatuje bowiem, że rywalizacja ta staje się - ze względu na jej formę - trywialna. Idąc dalej jego tropem możemy uznać, że wraz ze spełnianiem się tej przepowiedni, to co w polityce istotne przestanie być kreowane przy istotnym udziale wyborów i opinii publicznej. Ta bowiem zostanie pod wpływem spektaklu pozorów, bez możliwości wyjścia poza reagowanie na kolejne dostarczane przez spin-doktorów wrażenia.

Myślę, że słabość tej diagnozy polega na tym, że rosnące znaczenie politycznego „spinu” musi wywołać prostą reakcję - mediów, części środowiska politycznego czy wreszcie wynikające z prostego uczenia się lub uodporniania widzów. Ale nawet gdyby w tej sprawie rację miał Mistewicz i opinia publiczna miała się już nigdy nie wyzwolić z niewoli wrażeń, nie sprawi to, że polityka ograniczy się do gry na tym jednym polu.

Polityka nie jest bowiem grą o to, kto firmuje zmiany, ale także o to, kto podejmuje kluczowe decyzje, w imię jakich racji i na czyją korzyść. Paradoksalnie uczynienie z debaty publicznej prostego "show" sprawia, że będą w nim potrzebni politycy, którzy są zdolni być "twarzą", symbolem rządzenia. Niekoniecznie będzie się od nich oczekiwało realnych decyzji. Mają wygrać wybory, osłabić atak przeciwnika, zrobić dobre wrażenie. Rządzenie i politykowanie nieuchronnie będzie przenosić się - a może raczej "wracać" - za kulisy.

Polityką nadal pozostanie podjęcie decyzji w sprawie tego, jak ma być zorganizowany system ochrony zdrowia, jakie sojusze międzynarodowe ma zawrzeć Polska, na jakie cele przeznaczymy budżetowe środki. Jeżeli nawet przestaną o tym mówić media elektroniczne i parlamentarne gwiazdy, to z czasem pojawi się taka przestrzeń w internecie. Jeżeli nawet największe sławy dziennikarstwa poświęcą się - a to ma już miejsce w kilku przypadkach - śledzeniu samych pozorów, to przecież ktoś w końcu spróbuje zrobić karierę na ich demaskowaniu, ktoś zbierze dossier, ktoś inny nauczy się tego, o co chodzi z tymi habilitacjami. Media - nawet jeżeli bez udziału największych stacji telewizyjnych - przystąpią do kontrataku.

Wyjść z jałowej rywalizacji

Rywalizacja między partiami może stać się do pewnego stopnia mniej ważna. Zwłaszcza gdy zmiana u władzy nie będzie skutkowała poważniejszymi zmianami. Oczywiście stanie przed nami trudne pytanie o treść polskiej (a może nawet europejskiej) demokracji. Być może trzeba będzie zadać je ostrzej niż kiedykolwiek po roku 1989. Zapytać, do czego służy nam system rywalizacji partyjnej. Jeżeli rywalizacja między partiami nie jest jałowa i pozorna, to wyciąga na światło dzienne i czyni przedmiotem dyskusji liczne rozstrzygane za kulisami (taką rolę spełniało PiS w latach 2001 - 2005). Jeżeli toczy się w łonie względnie odpowiedzialnej elity politycznej, to potrafi ona dokonać selekcji dylematów, niektóre z nich rozstrzygając poza błyskiem fleszy, inne - w taki sposób, by ograniczyć krąg dyskutantów, do grona ekspertów, inne zaś - zgodnie lub nie mogąc dojść do konsensusu - czyni tematami debaty parlamentarnej lub - bądźmy szczerzy - w skrajnym przypadku kampanii wyborczej.

Jeżeli jednak staje się czczym rytuałem, wypranym z treści, traci zarazem możliwość skutecznego korygowania kierunku rządzenia. Zwłaszcza w sytuacji, gdy partie nie pełnią roli kanałów komunikacyjnych, za pośrednictwem których rządzący mogliby otrzymywać impulsy skłaniające ich do weryfikacji politycznego kierunku. Partie prywatne - szczególny przypadek klientelizmu - oparte są raczej na schlebianiu liderom, na przytakiwaniu i uprzedzaniu ich życzeń.

Po aferze Rywina wielu publicystów ostrzegało - moim zdaniem na wyrost - przed fasadowym charakterem polskiej demokracji. Mimo wszystkich zastrzeżeń zachowała ona zdolność rozstrzygania kluczowych sporów. Dzięki ostremu podziałowi postkomunistycznemu była "na serio", a jej wyniki ważyły na kształcie życia publicznego. Dziś jednak możliwa jest budowa zupełnie innej fasady, przed czym - chcąc niechcąc - przestrzega Mistewicz. Fasady wrażeń i jałowej rywalizacji. Wyborów, które będą jedynie rozładowaniem emocji, a z czasem być może także poczucia bezsilności i braku wpływu na bieg spraw publicznych.

Bo to prawda, że dbałość o własny wizerunek dowodzi profesjonalizacji polityki. Ale jest to tylko jedna z możliwych ścieżek owej profesjonalizacji. Chwilowo najbardziej opłacalna. W dłuższej perspektywie niekorzystna dla większości graczy. Warto zatem zagrać przeciwko temu trendowi i zainwestować w uruchomienie rywalizacji politycznej na wyższym i bardziej pożytecznym poziomie.