W roku 1995 na pierwszy wybór Kwaśniewskiego Cezary Michalski zareagował tekstem przywołującym obrazy z książek Żeromskiego. Obrazy pokonanego powstania styczniowego, ale też hańby polskich chłopów pomagających zaborcom. Z nowego "rozdziobią nas kruki i wrony" naśmiewała się "Gazeta Wyborcza". Dla niej wybór Kwaśniewskiego był rozwiązaniem mniej komfortowym od wyboru Jacka Kuronia, ale równocześnie słuszną karą, jaką opatrzność spuściła na antykomunistyczną prawicę.

Reklama

Zabawna pustka Kwaśniewskiego

A dla mnie? Z późniejszej perspektywy wybór Kwaśniewskiego nie jawi się jako tragedia. Dla niekomunistycznej części sceny był to może nawet błogosławiony zbieg okoliczności, który pozwolił wyeliminować destrukcyjnego Lecha Wałęsę, dzięki czemu do głosu zaczęły dochodzić coraz silniejsze formacje polityczne. Z pewnością Polaków głosujących masowo na Kwaśniewskiego można zrozumieć - nie tylko dlatego, że jego konkurentem był Wałęsa. Już sukces SLD dwa lata wcześniej okazał się dla wielu wyborców wytchnieniem, przerwą w nazbyt pośpiesznym reformowaniu państwa przez partie solidarnościowe.

Ale czy w związku z tym to zdarzenie jest dziś dla mnie wyłącznie ciekawostką? Nie - nadal uważam tamtą przewagę Kwaśniewskiego za bolesną porażkę zbiorowej pamięci. I nadal pamiętam uwagę posła Unii Wolności Wojciecha Arkuszewskiego na seminarium w Pułtusku w 1994 roku: "Politycy postkomunistyczni wygrali, bo są bardziej podobni do tego społeczeństwa niż my". Nigdy nie odbierałem tego jako komplementu dla Polaków. Co więcej, o realnych konsekwencjach tego wyboru myślę z nie mniejszym brakiem entuzjazmu. Kwaśniewskiemu nie sposób odmówić paru - z perspektywy człowieka o moich poglądach - zasług: faktycznego pogodzenia środowiska lewicy z Kościołem czy zadzierzgnięcia bliskich więzi z Amerykanami. Ale tak jak od tego ostatniego odciął się łatwo już po odejściu z urzędu, tak cała jego aktywność naznaczona była bardziej pustką niż czymkolwiek innym. Nawet dla własnego obozu Kwaśniewski okazał się ostatecznie kiepskim przewodnikiem.

Reklama

To moje spojrzenie. A Michalski? Rzecz w tym, że trudno oceniać dorobek prezydentury Kwaśniewskiego komuś, kto cały okres ostatniego 20-lecia opisuje jako czas pusty. Pretensje kierując głównie do ludzi dawnej "Solidarności". Na tle ich nieudacznictwa tacy politycy jak Kwaśniewski zyskują, nawet jeśli nie można wymienić żadnych ich osiągnięć.

Polska ziemią spaloną

"Ostatecznie obóz solidarnościowy nie tylko w latach 90. poległ, ale poległ bez stylu, bez smaku, nie pozostawiając żadnej spuścizny, do której można by się odwołać, żadnego polityka, który zasługiwałby na własną legendę, czy też na miano męża stanu" - napisał przed tygodniem Cezary Michalski. I dalej: "ponieważ jednak zbiorowi kandydaci na postsolidarnościowego męża stanu szybko ulegali rozpadowi, a indywidualni kompromitowali się albo zużywali, obóz solidarnościowy nie stał się budowniczym III RP, której realnymi rodzicami okazała się ostatecznie para złożona z postkomunistów i przypadku". To ostatnie zdanie jest echem tezy Roberta Krasowskiego, który tydzień wcześniej uczynił z III RP dziecko głównie polityków postkomunistycznej lewicy. Dziecko nawet odrobinę udane, ale przecież w ostatecznym rozrachunku byle jakie. Z wieloma twierdzeniami obu publicystów trzeba się zgodzić. W 1989 roku Polska przypominała - gdy chodzi o energię społeczną - ziemię spaloną. W tym sensie twórcą małości III RP jest może nawet mniej ekipa zręcznych socjotechników spod znaku Kwaśniewskiego i Millera, a bardziej Jaruzelski i Kiszczak przetrącający przy pomocy milicji kręgosłup narodowi. Prawdą jest też, że ludzie "Solidarności" okazali się mało przygotowani do rządzenia, a ich naturalne cechy wiecznych opozycjonistów zaciążyły na losach wielu ich przedsięwzięć. Zaciążyły tak, jak to opisuje Michalski - owocując porażkami i kompromitacjami.

Reklama

Wreszcie prawdą jest, że reformatorzy stawali wobec "warunków obiektywnych", które okazywały się pułapką. Michalski przytacza opinię Jadwigi Staniszkis: jej zdaniem Polacy mieli do wyboru kapitalizm "polski", czyli nomenklaturowy albo "imitacyjny", polegający na jak najszybszym otwarciu rynku dla niekontrolowanego napływu obcego kapitału. Oczywiście można by tę alternatywę opatrzyć zastrzeżeniami: coś na kształt czeskiej "kuponowki" miało szansę zapewnić naszemu kapitalizmowi odrobinę więcej społecznej legitymizacji, zaś reprywatyzacja mogłaby wprowadzić więcej komplikacji do obrazu polskiej klasy średniej. Ale nie zmienia to faktu, że w wielu kluczowych punktach, nasi liderzy stawali przed wyborami bez dobrego wyboru. Tyle że to każe spojrzeć bardziej wyrozumiale na ich dorobek.

Jeśli coś bym próbował zasadniczo sprostować, to wyzierające z tekstu Krasowskiego - a jeszcze bardziej z tekstu Michalskiego - wrażenie, że bilans jest tak czarny, iż nie ma sensu dyskutować o racjach poszczególnych postaci czy obozów.

Gdzie ci liderzy?

Michalski przypomina scenę publicznej debaty z Tadeuszem Mazowieckim, który pytany o własne błędy nie potrafił wskazać żadnego. Ale z tego, że sędziwy już dziś Mazowiecki i mniej sędziwy Jarosław Kaczyński są jednakowo nieprzemakalni, gdy chodzi o debatę na temat własnych kiksów i zaniechań, nie wynika, że obaj mylili się w równym stopniu debatując na przełomie 1989 i 1990 roku o tym, co dalej zrobić z ustaleniami Okrągłego Stołu. Czy stawiać na drobne kroczki, tak by nie urazić nomenklaturowych elit? Czy spróbować poszukać w kontrolowanej odgórnej rewolucji recepty na społeczną energię, o której braku Michalski pisał z żalem wiele razy? Można bronić pomysłu na dekomunizację traktowaną jako zaczyn takiej energii i można ten pomysł uznawać za poroniony. Nie sposób jednak określić tego sporu mianem pozornego. Czy zatem w polityce lat 90. całkowicie brakowało liderów, po których zostałoby coś więcej niż tylko wspomnienie złych emocji? Jarosława Kaczyńskiego Robert Krasowski odsyłał ostatnio brutalnie na emeryturę. I rzeczywiście można odnieść wrażenie, że nie ma on ostatnio wiele do zaproponowania Polakom. Choć - i tu różnię się od Krasowskiego - niekoniecznie powiedział ostatnie słowo.

Jednak Kaczyński z lat 90., postawiony w tekście Michalskiego obok takich postaci jak Mazowiecki czy Olszewski, to całkiem inna sprawa. Jego antykomunizm nie był tylko zbiorem haseł i odruchów. Kaczyński zarzucał swoim dawnym kolegom spod znaku Mazowieckiego, Geremka i Michnika, że chcą budować demokrację i wolny rynek bez przebudowania starych instytucji odziedziczonych po PRL Jego głównym celem stał się nie tylko akt sprawiedliwości dziejowej. Nie chodziło mu jedynie o ukaranie komunistycznych zbrodniarzy. Jemu marzyło się społeczeństwo, w którym zniwelowana będzie naturalna przewaga - używając jego własnych słów - "profitentów dawnego systemu" nad całą resztą społeczeństwa.

Czy tym językiem najtrafniej opisywał dylematy tamtych lat? Kwestionowano ten język na wiele sposobów. Robił to socjaldemokrata Ryszard Bugaj i liberał Janusz Lewandowski twierdząc, że jeśli nawet diagnoza jest częściowo słuszna, inne podziały społeczne i inne społeczne choroby, są daleko bardziej istotne. Nie sposób jednak nie zauważyć, że antykomunizm Kaczyńskiego był dobrym wstępem do pytań najważniejszych: o zasady funkcjonowania państwa, o społeczne reguły, o to, w jaki sposób elity i media opisują rzeczywistość.

W wielu konkretnych sprawach uwagi Kaczyńskiego okazywały się trafne. Oto w 1991 roku lider PC nawoływał, aby realizując plan Balcerowicza, pamiętać o jednej prawidłowości: że ówczesne podmioty ekonomiczne nie zachowywały się zgodnie z regułami klasycznego wolnego rynku. Banki, w dużej mierze państwowe, udzielały kredytów po uważaniu, a tak naprawdę najczęściej zgodnie z siatką dawnych peerelowskich powiązań. Że Kaczyński nie miał siły politycznej, aby te intuicje zmienić w spójny plan korekty polityki ekonomicznej? Ale może miała go ekipa Balcerowicza, jednak z takich uwag korzystać nie myślała. Podobnie było w innych dziedzinach: PC nie potrafiło zaproponować scenariusza zasadniczej przebudowy wymiaru sprawiedliwości, służb specjalnych, ba wyższych uczelni, ale czy zdeterminowana solidarnościowa władza nie byłaby w stanie tego dokonać? A jednak nawet nie spróbowała. Nie tylko z powodu przekonania, że się nie da. Postępowała w zgodzie z dominującym poglądem, że to tylko demagogia żądnych władzy Kaczorów.

W 1991 roku konferencje Kaczyńskiego przestrzegające przed korupcją były deprecjonowane przez "Gazetę Wyborczą" jako pomysły następcy Feliksa Dzierżyńskiego. Środowiska wrogie Kaczyńskim wypominały im ich własne przygody z politycznym kapitalizmem, ale przecież jeśli uznawały liderów PC za niegodnych czyszczenia państwa, mogły je czyścić same. Jaki jest morał ze zdawkowego przyznania po latach przez Adama Michnika, przed komisją badającą aferę Rywina, że to PC miało w tej sprawie rację, a nie on? Zapewne dziś, po doświadczeniu rządów Kaczyńskich, to przytaknięcie podzieli los wielu historycznych deklaracji, o których nikt nie będzie pamiętał. Oby zapamiętali je przynajmniej historycy.

Pomnik zapomnianego solidarnościowca

Tak naprawdę ten postulat dotyczy jednak nie tylko fenomenu diagnoz Kaczyńskiego. Zapatrzeni w efektowne zestawienie solidarnościowego nieudacznictwa z postkomunistycznym skutecznym cynizmem, Michalski i Krasowski trochę zapomnieli, że istniał jednak wspólny mianownik solidarnościowej polityki. Ten mianownik nazywał się "reformy". Czasem przeprowadzane dogmatycznie i na siłę były one jednak czymś, co łączyło przemądrzałego naukowca z Unii Wolności z niezbyt rozgarniętym działaczem związkowej -"Solidarności". Ta uwaga w mniejszym stopniu dotyczy Kaczyńskiego i jego środowiska. Dla PC, a potem PiS modernizacja nie była bowiem celem samym w sobie, a sam lider tego środowiska, przekonany, że zwolenników dekomunizacji trzeba szukać wśród biednych i nieuprzywilejowanych, zmieniał poglądy na tematy społeczno-gospodarcze. Ale nawet u Kaczyńskiego da się zauważyć szczątkowe przywiązanie do modernizacyjnego mitu. W końcu to jego rząd przeforsował po latach obniżenie podatków i składki rentowej.

Ale co powiedzieć o politykach Unii Demokratycznej poświęcających na ołtarzu budżetowych konieczności swoich inteligenckich wyborców? Albo o Marianie Krzaklewskim i Jerzym Buzku wierzących, że trzeba coś zrobić nie tylko dla związkowców, ale dla całego społeczeństwa. Fundujących Polakom cztery wielkie reformy? Trudne politycznie także dla samych ich autorów.

Gdyby przedstawić polską politykę po 1989 roku jako cykl koniunkturalny, fazy rządów postkomunistów jawiłyby się jako fazy przestoju. Politycy SLD owszem, nad reformami się zastanawiali, ale nie brali za nie z reguły odpowiedzialności. Minister Krzysztof Janik odnosił się pozytywnie do decentralizacji, ludzie obu Unii, ZChN czy AWS po prostu decentralizowali. Można sens poszczególnych reform kwestionować. Czy rząd Buzka pozostawił po sobie same sensowne rzeczy? Wiele nie wytrzymało próby czasu. Ale wiemy, że duże województwa o charakterze regionów są przystosowane do absorbowania unijnych środków, a system oparty na kasach chorych dawał widoki na racjonalizację zarządzania służbą zdrowia. Jeśli Cezary Michalski nie widzi dziś w dawnej "Solidarności" ludzi wartych pomnika, ja upominam się o pomnik symbolicznego polityka solidarnościowego. Człowieka gotowego, czasem głupio, ale jednak spojrzeć poza wyborcze sondaże. Gotowego przejść do historii.

Gdybym miał wskazać symbolicznie jednego reprezentanta tego grona, wybrałbym Jana Rokitę. Z wszystkimi jego wadami, z całą modernizacyjną arogancją, która poodbierała solidarnościowej stronie wielu wyborców i kazała Polakom w 1993 roku, szukać "pieredyszki" w postaci rządów SLD i PSL. Nieprzypadkowo to jednak Rokita po latach studiowania natury państwa, zdobył się w 2005 roku na najbardziej kompletny plan rządzenia, Że plan ten powędrował na razie do magazynu ludzkiej myśli? Ja jednak skwitowałbym jego los czymś więcej niż jałowym narzekaniem na pustkę i głupotę "naszej strony".

Czy antykomunizm nie stawał się pokazem tromtadracji, przejawem wyalienowania od społecznych nastrojów? Często tak. Czy reformatorska pasja nie wiązała się niekiedy z pokusą upychania różnych społecznych wartości, partykularyzmów, racji - kolanem? Owszem. Nikt lepiej nie symbolizuje obu typów arogancji niż minister edukacji w rządzie Olszewskiego, szacowny profesor Andrzej Stelmachowski.

Jest wiosna 1992 roku, nauczyciele strajkują o groszowe podwyżki. Strajkują, bo zmieniające się szybko społeczeństwo zostawia ich z tyłu. Bo w nowej rzeczywistości ich przyjeżdżający do szkoły samochodami uczniowie, zawstydzają ich, rodzą poczucie deklasacji. A Stelmachowski funduje im lekcję wygrażając do telewizyjnej kamery laską. To wystarczy, by na dobre zniechęcić to znaczące dla społecznych nastrojów środowisko do nowej Polski. Zwłaszcza że minister szermuje inwektywą, mówi o "uczytielach". To aluzja do konformizmu tego środowiska w poprzednim systemie. Czemu jednak ma ona służyć? Jeśli solidarnościowa władza ma środki, aby wymienić "komunistycznych nauczycieli" na innych, powinna to zrobić. Jeśli nie, po co upokarzać wpływową grupę?

Coś podobnego można było odnaleźć w atakach Kaczyńskiego jako lidera rządzącej partii na różne środowiska. Ale także w wygrażaniu różnym grupom jako szkodzącym modernizacji przez Rokitę - zwłaszcza gdy był mózgiem rządu Suchockiej. Tylko czy te karygodne nieraz błędy wystarczą, aby wydać wyrok pod tytułem: nic po nich nie zostanie?

Drugi upadek PZPR

I czy każde głupstwo wypowiedziane przez tego czy innego polityka wystarczy, by zawyrokować z pewnością: to przez niego? Fakty niekoniecznie obciążają wszystkich po równo.

Dam jeden przykład - co by się stało z prezydenckim zwycięstwem 1990 roku, gdyby na miejscu Lecha Wałęsy nie znalazł się polityk odrobinę rozsądniejszy, mniej egoistyczny, bardziej nastawiony na zbiorową grę. Wałęsa był jedynym człowiekiem, który mógł pogodzić obóz solidarnościowy nie podważając zarazem jego naturalnych ideowych podziałów. Czy wtedy talenty ich wszystkich: Bronisława Geremka i Jarosława Kaczyńskiego, Jana Rokity i Janusza Lewandowskiego nie zostałyby wykorzystane lepiej, pełniej? Może historia partyjnych rozpadów i fuzji po solidarnościowej stronie nie osiągnęłaby poziomu permanentnej groteski. Może...

Dziś po raz pierwszy rządzi nami obóz, który pomimo ewidentnie "posierpniowego" rodowodu definitywnie zastąpił kult modernizacyjnej gorączki kultem wyborczych sondaży. Choć obserwując krzątaninę Michała Boniego, na którego barkach spoczęły wszystkie twórcze przedsięwzięcia rządu Tuska, też nie jestem pewien, czy mowa o całej tej ekipie. Rzecz charakterystyczna: PO pozbyła się reformatorskiego mitu w momencie, gdy stracił na znaczeniu podział na obóz postkomunistyczny i solidarnościowy. Polityka rozgrywana jest w dużym stopniu we "własnym" gronie. I jest rozgrywana inaczej. Jeszcze trudno ją opisać i rozpisać na kolejne fazy koniunkturalnego cyklu. To jednak oznacza widowiskową klęskę ludzi dawnej PZPR. Klęskę niezrozumiałą, gdyby przyjąć determinizm Krasowskiego i Michalskiego, przedstawiający "ich" jako niezwyciężonych macherów, a "naszych" jako karłów. Kwaśniewski sprowadzony do roli wesołego komentatora w programie Tomasza Lisa może budzić sympatię, ale przecież nie zabobonny lęk. Nie jest już człowiekiem, bardziej podobnym do Polaków niż ludzie dawnej "Solidarności". Dlaczego tak się stało? I co to oznacza dla "naszych"? Chętnie zaczekam na odpowiedź.