Jarosław Kaczyński był w złej formie, podziębiony i zdeprymowany dobrym przygotowaniem i ciętym językiem antagonisty, ale jeszcze bardziej agresywnym, choć niezauważalnym dla telewidzów zachowaniem platformerskiej publiczności. W pewnym momencie sięgnął po okulary. "Kaczor, nie ściągaj!" - zawołał do niego młodzieniec z drużyny PO. "Po tym nie mógł się już pozbierać, źle reaguje na chamstwo, zwłaszcza młodych ludzi, do końca debaty nie był sobą" - twierdzi jeden ze spin doktorów Adam Bielan. Jego zdaniem przegrana debata zaważyła na wyniku wyborów. To samo opowiadał już po wyborach sam Kaczyński, uznając zgodę na debatę za błąd.

Reklama

W poszukiwaniu przełomu

Czyżbyśmy uchwycili moment, który odwrócił bieg historii? Przed debatą to Tusk był w defensywie, rozkojarzony, chwilami płaczliwy, skreślany przez wielu nawet wiernych zwolenników. A ta wpadka lidera PiS z debatą jawi się całkiem jak scena z Richardem Nixonem pocącym się podczas telewizyjnej debaty prezydenckiej z Johnem Kennedym w 1960 roku. To miało utorować drogę do władzy demokracie, bo "ludzie zobaczyli na własne oczy".

A jednak rzecz jest bardziej złożona. Możliwe, że przegrana debata była przełomem, wskazuje na to sekwencja sondaży. Tym niemniej nie sposób zwalić wszystkiego na spin doktorów, którzy dopuścili do debaty, czy upatrywać ojców trwającej od roku epoki w sprytnych menedżerach kampanii PO, którzy kazali publiczności pokrzykiwać na znienawidzonego "Kaczora". Zbigniew Chlebowski, czołowy polityk PO, przypomina o sprawie Beaty Sawickiej i też ma rację. Można to różnie nazwać. Chlebowski mówi, że w tym momencie wyborcy przerazili się użycia antykorupcyjnych instytucji i procedur na potrzeby kampanii. A sztabowcy PiS opowiadają, jak to Sawicka wycisnęła sobie na konferencji prasowej łzy z oczu za pomocą chemikaliów.

Reklama

A było jeszcze dotarcie do młodej publiczności dzięki funduszom Fundacji Batorego czy pomysłowa PR-owsko wyprawa Tuska do Irlandii, po której Rafał Ziemkiewicz uwierzył, że młodzi aspirujący do klasy średniej są straceni dla PiS. Przykłady kolejnych "punktów krytycznych" możemy mnożyć, a sztabowcy PO wspominają, że nie wierzyli w zwycięstwo do ostatniej chwili. W każdym razie wielka społeczna emocja zagrał na na niekorzyść Prawa i Sprawiedliwości - partii tak chętnie odwołującej się do huśtawki nastrojów.

Emocja drapieżników

Właśnie emocja. Bo było i coś jeszcze. Politycy PiS przyznają, że Jarosław Kaczyński zdenerwował się nie tylko na platformerskich harcowników. On po prostu nie cierpiał Tuska tak bardzo, że nie umiał z nim spokojnie rozmawiać. "Lider PO był dla niego reprezentantem wszystkiego co najgorsze, Polski sprzed afery Rywina" - relacjonuje ważny polityk PiS, Z kolei znający dobrze ich obu człowiek związany z Platformą diagnozuje: "Jarek zlekceważył Donalda, bo uważał go za byle kogo. Stąd takie emocje, gdy odkrył podczas debaty, że Donald byle kim nie jest."

Reklama

Błąd, ale też powód do jakże wielkiej emocji. Nie możemy się w Polsce jeszcze długo spodziewać dżentelmenerii na wzór gestów Johna McCaina na rzecz Baracka Obamy. Czy dlatego, że polskim politykom o coś chodzi, że nie traktują polityki jako czystej gry? A może dlatego, że nie mają, inaczej niż politycy amerykańscy, pewności nie tylko co do swoich karier, ale i trwałości formacji, które stworzyli. Że przegrane wybory grożą zawaleniem się całego ich świata?

Trudno się nie śmiać, gdy słyszymy, że całkiem ostatnio znający się od ponad 20 lat liderzy PiS i PO na osobistym spotkaniu zwracali się do siebie "per pan". Ale gdy pomyślimy o przyczynach, mniej nam już do śmiechu. Czy Tusk widzi w Kaczyńskim człowieka, który pozwolił w 2005 roku Jackowi Kurskiemu na majstrowanie przy historii jego rodziny? A Kaczyński w Tusku kogoś, kto nasyła na niego i na jego brata posła Palikota. Rachunek krzywd jest z obu stron długi - te wszystkie porównania do Urbana, Kiszczaka, Leppera, to całe nazywanie "pomocnikiem Kwaśniewskiego". Ile w tym rzeczywistej konkurencji na rynku idei, a ile poczucia: ja albo on. Tego pewni nie będziemy, ale trudno nie widzieć w naszych polskich liderach drapieżników gotowych do najbardziej okrutnych reakcji.

Pewne jest, że wokół tych emocji zorganizowane są dziś partie. Pytamy Ludwika Dorna, polityka zepchniętego na margines, czy namiętności dwóch ostatnich kampanii jeszcze wrócą. "One były autentyczne, tyle że teraz obie partie stają się swoim lustrzanym odbiciem. Będą więc odgrywać ten spektakl już bardziej na siłę" - diagnozuje były wiceprezes PiS. I rzeczywiście w latach 2005 - 2007 można było mieć przynajmniej wrażenie starcia przeciwstawnych idei, koncepcji państwa. Dziś emocje posłów obu ugrupowań przypominają emocje żołnierzy stłoczonych na polu bitwy w karnych szeregach, niewidzących niczego poza plecami kolegi z plutonu. Zdezorientowanych - widać to zwłaszcza na przykładzie PiS, ale w PO to zjawisko występuje również - co do choćby mglistych celów liderów. Paliwem do kolejnych bójek są przeważnie zadawane sobie nawzajem krzywdy. Łatwo o nie i w parlamencie, i w tak zwanym terenie.

Precz z chwastem!

Tak naprawdę źródłem największych emocji podczas kampanii przed rokiem były jednak dwa warowne obozy dziennikarzy, publicystów i towarzyszących im intelektualistów. Można je z pewną dozą uproszczenia opisać jako obozy zwolenników i oponentów IV Rzeczpospolitej. Ich starcie rozpoczęte aferą Rywina, ale tak naprawdę kontynuujące najrozmaitsze spory z czasów po 1989 roku, wydawały się przed rokiem wielkim bitewnym zgiełkiem, czasem, jak w przypadku sporu o lustrację, wręcz zagłuszającym odgłosy walki między partiami. Co z niego pozostało teraz?

Każda publicystyczna debata w telewizji. o ile nie uczestniczą w niej sztucznie nakręceni politycy, pokazuje, że emocje trochę opadły. Na swoim blogu Waldemar Kuczyński nadal wprawdzie ogłasza: "wojna z chwastem, czyli z IV RP, zresztą niedokończona dopóki PiS-owski hufiec okupuje Pałac Prezydencki, odwiodła mnie od śledzenia i pisania o ekonomii". Niektórym intelektualistom i artystom kabaretowym PiS nadal porządkuje obraz świata. Tomasz Lis i Adam Michnik poświęcili jego strasznym rządom ponad połowę swego programu, a rządzącemu aktualnie Donaldowi Tuskowi może pół zdania. Ale gołym okiem widać, że są to emocje coraz bardziej na siłę. Bliżsi rzeczywistości są dziś Paweł Śpiewak i Jadwiga Staniszkis spierający się na łamach "Dziennika" o to, czy Polacy przestali już grillować, czyli wypoczywać po okresie "moralnej rewolucji". Oni są co najmniej dwa etapy do przodu. Tak się zresztą składa, że oboje podczas ostatniego wielkiego starcia stali trochę z boku.

W niedawnej wojnie wrogowie IV RP powiedzieli o rządach PiS, znienawidzonych przez nich za wszystko - od antykomunizmu po antyelitarność - a przy okazji o swoich ideowych konkurentach, wszystko. Choć niektóre słowa powinny uwięznąć w gardle w poczuciu obciachu. Gdy Adam Michnik ogłosił już w sierpniu 2007 roku, że żyjemy w państwie poststalinowskim, gdzie prześladuje się opozycję (chodziło o Kaczmarka, Kornatowskiego, Netzla czy Krauzego), do dodania nie zostało już nic. Nie zostało zresztą grubo wcześniej - cała debata między rokiem 2005 i 2007 to jeden wielki krzyk przestrogi przed apokalipsą. Śladów tej apokalipsy już po wyborach 2007 nie udało się odkryć. Prokuratury po kolei umarzają śledztwa, sejmowe komisje prowadzące dochodzenia grzęzną w nieistotnych szczegółach, a wykryte nieprawidłowości przypominają co najwyżej grzeszki poprzednich ekip, które też próbowały grać służbami specjalnymi i prokuraturą.

Zbrodnie nieukarane

Pytany, czy ogląda w telewizji sejmowe rozliczenia "zbrodni PiS", Waldemar Kuczyński odpowiada: - "Nie jest mi to potrzebne. Nieważne, czy Ziobro zniszczył laptop. Ważna była tendencja do przejmowania władzy przez wodza". Kuczyński jest przekonany, że PO nie jest partią mściwą, a zresztą prokuratura pozostaje wciąż w rękach ludzi PiS, wszelkie rozliczenia są więc niemożliwe, To ostatnie (to już nasz komentarz) przypomina skądinąd pastisz najbardziej spiskowych teorii zwolenników IV RP.

Jacek Żakowski, publicysta "Polityki", który przestrzegał - na poły tylko żartobliwie - że rządy Kaczyńskiego doprowadzą do aresztowania Tuska i członków jego rodziny, "czasami ogląda". On z kolei uważa, że rozliczanie byłej władzy jest mniej atrakcyjne niż rządzących, a Platforma mogła zawrzeć z opozycją nieformalny kompromis. W jego dzisiejszych wypowiedziach pojawia się też charakterystyczny wątek: do takich rozliczeń mogłoby dojść, gdyby nie nieopatrznie zarządzone przez Tuska wybory.

To charakterystyczny scenariusz, do którego nawoływały "Gazeta Wyborcza" z "Polityką". Prowizoryczny rząd antypisowski bez wyborów oznaczał współrządy Tuska z lewicą. Lider PO oparł się tym pokusom, ale po tych pomysłach powstał mit, który zwolennikom antypisowskich rozliczeń pozwala uporządkować sobie rzecyzwistość. Czyli przesłonić smutną prawdę: nie da się udowodnić, że demokracja była realnie zagrożona. Da się co najwyżej przypomnieć klimat bezpardonowej wojny - na pierwszym planie między partiami, na drugiej między rzecznikami różnych wizji Polski.

W pogoni za Czwartą

Obóz IV RP jest dziś dla odmiany w odwrocie i był już w nim de facto podczas wyborów 2007 - nawet jeśli Wyborcza z Polityką potrafiły wypomnieć temu czy innemu jego przedstawicielowi okienko w telewizji czy pół etatu w jakiejś redakcji. Wbrew stereotypowi ten obóz nie posługiwał się nigdy brutalnym językiem. Zbierał co najwyżej cięgi za brutalny język polityków - za owe wszystkie ZOMO, KPP i łże-elity. Do kampanijnej rozgrywki Jarosław Kaczyński przystępował z niezłomnym postanowieniem: "Będziemy walczyć w obronie państwa postrywinowego, walczyć z prymitywną kontrrewolucją, przeciw modelowi Sawickiej, być może uzupełnionemu o model Lesiaka. Ja stanę na czele tej walki".

Rzecz w tym, że intelektualiści byli dużo mniej skłonni do maszerowania w takt tej pobudki. To Tomasz Jastrun obwieszczał w "Newsweeku": "Trzeba bić na alarm, ta ekipa zatruwa język w trucicielskim zapale", a po wyborach obwieszczał z wdziękiem: "Słyszę wokół zbiorowy oddech ulgi - nareszcie odejdą te mordy". W tym samym czasie Bronisław Wildstein hamletyzował na swoim blogu zastanawiając się, czy ewentualne dojście Platformy od władzy będzie czy nie będzie oznaczać restaurację złych nawyków i zjawisk. A socjolog Barbara Fedyszak-Radziejowska skarżyła się bardzo defensywnie w Rzeczpospolitej: "Mam wrażenie, że ci, którzy podzielili Polaków na bydło i niebydło, na elitę i watahę, na demokratów zachodnich i pisneyland, naprawdę nie dostrzegli, jak niewiele ich różni od tych, co swego czasu tropili zaplutych karłów reakcji". Stopień bezpośredniego zaangażowania w popieranie konkretnych partii też był nieporównywalny. "Polityka" tropiąca przez poprzednie dwa lata "reżimowych" dziennikarzy, skończyła z apelem "Tusku musisz" na okładce i ze szczegółowymi radami dla lidera PO w środku. Radami, których zresztą na własne szczęście w dużym stopniu nie posłuchał.

Dziś jest tak samo. Po stronie wrogów IV RP "walka klasowa" trwa na całego. A Zdzisław Krasnodębski, uchodzący za intelektualistę zaangażowanego w popieranie PiS-owskiego obozu na pytanie o samopoczucie, odpowiada ze śmiechem: "Pod rządami PO nie dostrzegam zasadniczego powrotu do Polski sprzed afery Rywina.

Wbrew zarzutom o "reżimowość" większość zwolenników IV RP źle się czuła w roli obrońców polityki rządu Kaczyńskiego Charakterystyczna była tu przedwyborcza sonda "Dziennika" wśród intelektualistów i artystów z jednym pytaniem: kogo poprą w wyborach. Przeważająca część poparła po prostu PO. Dwaj, którzy byli za PiS - kompozytor Wojciech Kilar i pisarz Janusz Krasiński - uznali za stosowne przypomnieć o niezrealizowanym marzeniu o koalicji PO - PiS, która była w tym momencie konstrukcją pozbawioną jakiegokolwiek już sensu. Demaskatorzy typu Tomasza Wołka uznawali oczywiście takie deklaracje za chytry wybieg "reżimowców". Prawda jest jednak taka, że niespójne grono "czwartorzeczpospolitowców", nie tak zdyscyplinowane jak zwarte kohorty bywalców Fundacji Batorego, nie stało się bluszczem oplatającym tron. Skądinąd zresztą bracia Kaczyńscy lubią się intelektualistami otaczać, ale nie ich słuchać.

Intelektualna porażka ludzi IV RP nie polegała na zbytnim zaangażowaniu w politykę. Część z nich dystansowała się od niej coraz to bardziej. Część z coraz większym zakłopotaniem broniła Kaczyńskich przed oskarżeniami w stylu Kuczyńskiego czy Jastruna. Nie polegała też na szczególnie chybionych przewidywaniach. Może przeceniali niebezpieczeństwo koalicji PO z lewicą, może nie docenili Tuska, może niektórzy nadmiernie uwierzyli w siłę PiS (wierzyła w nią jednak także z niezwykłym, wręcz zabobonnym uporem część obozu przeciwnego, że przypomnę okładkę "Newsweeka" "Pięć powodów, dla których PiS wygra wybory").

Ich problemem okazało się co innego. Zabrakło polityków, którzy de facto mogli spełnić ich marzenia ( to co zrobił przez dwa lata PiS było mieszaniną dobrych chęci i partyjnego ręćznego sterowania), a sam projekt pod nazwą IV RP pozostał mało wyrazistym konturem. Zbiorem dobrych intencji i na ogół trafnych intuicji - to ci sami ludzie mówili kiedyś, że oświadczenia majątkowe polityków powinny być jawne, a liberalizm nie polega na łączeniu funkcji w spółkach z życiem publicznym. Jest dużo prawdy w ironicznym (autoironicznym?) opisie Bronisława Wildsteina w jego "Alfabecie" z grudnia 2007. W haśle: "IV RP" Wildstein zapisał: "Obiekt sporu natury poznawczej. Twórcy tej idei twierdzą, że nigdy nie zaistniała jako byt realny. Zwolennicy III RP i przywódcy PiS ogłaszają, że jej wcieleniem miały być dwuletnie rządy tej partii".

Żakowski konserwatystą

Skądinąd także wrogowie IV RP nie stali się do końca wyznawcami Platformy. Gdy Jacek Żakowski deklaruje dziś w rozmowie z Dziennikiem: "Nie byłem za kimś. Byłem przeciw komuś, przeciw PiS", to mówi prawdę. Już ten wstępny spór o to czy Tusk ma rządzić wspólnie z Olejniczakiem i Lepperem, czy podjąć ryzyko, był w istocie starciem partyjnego interesu PO z projektem jak najpełniejszego powrotu do ludzi i praktyk sprzed afery Rywina. A prostolinijny Tomasz Jastrun pisał otwarcie: "Jest dla mnie oczywistą prawdą, że Platforma nie nadaje się do rządzenia. Ale prawdą jest też, że PiS nadaje się jeszcze mniej".

Także dziś możemy odnotować w tym gronie pełną paletę postaw. Wołek czy Kuczyński są bezkrytycznymi chwalcami rządu Tuska, ale Żakowski ma do niego pretensje, choćby o to, że za mało różni się od rządu PiS. "Gazeta Wyborcza" popiera, ale potrafi wystawiać rachunki i krytykować - z pozycji liberalnych w sferze ekonomicznej, a lewicowych w sferze światopoglądowej. Tygodnik "Polityka" jest o wiele bardziej wstrzemięźliwy - być może jako twór dawnej kultury politycznej, która nakazuje szukać sobie bezpiecznego protektora.

Nie zmienia to faktu, że jako całość grupa wrogów IV RP miała wobec PO o wiele bardziej minimalistyczne oczekiwanie niż zwolennicy IV RP wobec "swoich" polityków. Cel Żakowskiego, Kuczyńskiego czy szefów "Gazety Wyborczej" brzmiał: odsunąć od władzy PiS. To oczekiwanie zostało spełnione. Odpowiedzią jest dziś ostrożność tych środowisk typowa dla konserwatystów (nieideowych, po prostu zwolenników status quo). Wyraża ją najlepiej myśl sformułowana już po wyborach przez publicystów "Polityki" Mariusza Janickiego i Wiesława Władykę. Można ją streścić tak: nie stawiajcie Tuskowi zbyt mocnych żądań, bo za rogiem czyhają Kaczyński, Ziobro, Gosiewski, Brudziński ... To w imię tego założenia wrogowie IV RP przystają nawet na takie postępki Platformy, które w wydaniu PiS byłyby hałaśliwie oprotestowane: jako zbyt podobne do praktyk z czasów PiS - poczynania prokuratury czy przypadki kolaboracji z episkopatem.

To grupa zdolna aby wiele poświęcić źeby jeszcze więcej zachować, ale skrajnie zachowawcza, traktująca wszelką ambitniejszą reforme państwa, zwłaszcza konstytucji, jako "zamach" (określenie Waldemara Kuczyńskiego) i wyrok na biografie tworców III RP . Ma jednak wpływ na większość inteligenckich środowisk, które przelękły się PiS - już to ze względu na własne partykularne interesy (adwokaci niechętnie otwieraniu korporacji czy profesorowie przyjmujący z niesmakiem pomysł lustrowania uczelni), już to w następstwie naprawdę niezręcznej retoryki takich polityków jak Kaczyński czy Dorn. Zwolennicy IV RP są z kolei grupą o pewnym reformatorskim potencjale, ale wąską i słabą, pozbawioną realnego społecznego poparcia. Nawet jeśli mogliby przewodzić jakimś szerszym środowiskom inteligenckim (na przykład wymarzonym przez Dorna inżynierom) są od nich zbyt daleko. Także jej zaplecze instytucjonalne nie jest silne. Każdy kaprys medialnego inwestora, każda niełaska wpływowego redaktora komercyjnych telewizji, ją przede wszystkim zmiecie z powierzchni ziemi.

Namiętność w sieci

Wpływ obu na rzeczywistość jest jednak, choć oczywiście w nierównym stopniu, ograniczona, mimo że pewnie obie miały jakiś wpływ na wynik wyborów. I PiS, i PO pozostają formacjami antyintelektualnymi. Kaczyński próbował rządzić ponad głowami mediów i różnych środowisk komunikując się bezpośrednio "z ludem", co przyniosło tylko ograniczony sukces. Platforma jest z kolei partią rozpieszczaną przez inteligencję, a jednak nieomal pozbawioną ekspertów, a przy tym ugrupowaniem "demokracji sondażowej" dyscyplinującym wyborców głównie marketingowymi igrzyskami. Tusk korzysta ze wsparcia opiniotwórczych środowisk, ale niczego nie kwituje. To pozwala mu się dziś korzystnie odróżniać od Unii Wolności.

Politycy, a przynajmniej marketingowcy obu tak różnych partii - popularnej wśród elit PO i znienawidzonego w elitach PiS - są uważnymi użytkownikami internetu, skąd wiedzą jedno: O ile zwolennicy i wrogowie IV RP czegoś jednak od nich chcą, o tyle w sieci zbiorowe emocje są ciągle nieźle napędzane samą logiką międzypartyjnego, w dużej mierze werbalnego sporu, a Tusk i Kaczyński - stali się, bardziej niż jacykolwiek politycy wcześniej, łącznie z Kwaśniewskim, postaciami z popkultury - bożyszczami lub karykaturami. To tam pierwszy z nich jest na przemian wybawcą Polski od Kaczyzmu lub nieomal postkomunistą organizującym układ potworniejszy niż Miller, a ten drugi dla sporej grupy internautów - wyrocznią tłumaczoną ze wszystkiego, od klęsk zasadniczych po wyrzucenie z partii Dorna. Te emocje stały się zrytualizowane, wysilone, niepopychające żadnych spraw do przodu. Ale to z ich powodu rację ma politolog Marek Migalski: oba elektoraty okopały się na dobre, zachowując pozycję zbliżoną do tej z ostatnich wyborów. I zapewne jeśli gdzieś nad tym krajobrazem unosi się przeświadczenie, że nie opisuje on dobrze wyzwań przyszłości, zauważają to nadal nieliczni.

Łącznym skutkiem takiego dziwacznego układu sił jest powstanie tworu, który nie spełnia niczyich marzeń. Pewnie Żakowskiego bardziej niż Wildsteina, ale nikogo do końca. Wytworzył się stan dziwnej równowagi będący prowizorką, która może skądinąd trwać lata. Czas podobny do epoki restauracji po rewolucji francuskiej, kiedy stara szlachta wróciła do siebie, a jednak nie całkiem do siebie. Gdy wszystko miało być takie jak przedtem, a jednak nie było - znamy ten klimat skrywanego niepokoju z powieści Stendhala.

Michał Karnowski przedstawił ostatnio Donalda Tuska jako "trzeciego premiera IV RP". Nie sądzę żeby tak było - jeśli traktować to pojęcie jako synonim ambitnego programu przebudowy państwa. Platforma niczego takiego nie przedstawiła, a osoba ministra sprawiedliwości Ćwiąkalskiego gwarantuje, że takich zmian nie będzie na przykład w sferze wymiaru sprawiedliwości.

Prawdą jest natomiast, że nie wrócił też czas sprzed afery Rywina. Innym językiem opisujemy życie publiczne, inne wymagania stawiamy politykom, zmieniły się, choć nie tak bardzo jak się wydawało, media. Gdy słyszymy, że zjazd kilkunastu zawodowych korporacji zaatakował ostatnio rząd Tuska za to, że ten nie konsultuje z nimi wszystkiego od A do Z, jest to zabawny przykład owego pomieszania pojęć. A gdy rząd co kilka miesięcy przymierza się do otwarcia korporacji parwniczej, widać jak na dłoni - niby wraca stare, tylko że często miejsca, na które wraca, są już z lekka zmienione.

Jednoręki PiS, senna PO

Co więc będzie dalej? PiS-owi można zadedykować przestrogę z czasów ostatniej kampanii. Stała się ona już po fakcie przedmiotem szybko spacyfikowanej kontrowersji. Zbuntowany Ludwik Dorn kwestionował reklamówki z motywem "Mordo ty moja". Podtrzymuje to dzisiaj: - PiS stał się ofiarą własnych osiągnięć, bo wzrosło poczucie bezpieczeństwa, a zmalało wrażenie, że Polska jest krajem bardzo skorumpowanym. Na dokładkę źle została zdefiniowana grupa korupcjonistów. Ktoś zrobił symbol luksusu z ananasów i nie zauważył, że ananasy można kupić w każdym supermarkecie.

Spin doktorzy bronili się, że przedmiot kampanii został wybrany dobrze, bo z sondaży wynikało, że partia Kaczyńskiego jest postrzegana jako nadzieja Polaków w jednej tylko dziedzinie: właśnie walki z korupcją. To jednak był wniosek dla niej zabójczy - to tak jakby zlecić ważną misję człowiekowi z jedną tylko ręką i bez nóg. Nawet jeśli to tylko kłopot wizerunkowy, nic nie wskazuje na to, aby PiS dzisiejszy wyciągnął z tamtej sytuacji jakieś trwalsze wnioski - poza 157 nieudaną zmianą wizerunkową.

Platformie dedykowałbym inną przestrogę. Kuczyński może sobie wierzyć, że "chwast", czyli IV RP został wykarczowany zewsząd poza prezydenckim pałacem. Jej duch prawdopodobnie przetrwa, choćby pod zmienionymi nazwami i ze zmienionymi receptami. Warto przypomnieć znamienny epizod z czasów tej właśnie zwycięskiej kampanii. Po konferencji prokuratora Engelkinga demaskującego powiązania miedzy ministrem Kaczmarkiem i biznesmenem Krauzem, poparcie PiS wzrosło, według sondaży znanych sztabowi Platformy w ciągu jednej nocy o 12 procent! Ci sami wyborcy zagłosowali potem, to prawda, na spokojną partię Tuska, Ale ten spokój jest cały czas pozorny. Temat praworządności, przejrzystości życia publicznego, korupcyjnych zagrożeń został przytłumiony, ale nie zniknął.

Jestem pewien, że niepokój będący produktem afery Rywina odłożył się w społecznej podświadomości. Kto miałby w przyszłości odegrać rolę takiego Engelkinga - nie wiem. Czy PiS miałby z tego skorzystać - nie wiem także. Czy Platforma takiego wyzwania nie prześpi? Prawie na pewno.

Bunt Wojewódzkiego

Kolejna przestroga jest jeszcze poważniejsza, i adresowana w jakiejś mierze do obu partii, choć bardziej do rządzącej. Przeminął czas społecznej ekscytacji "zbrodniami PiS", choćby poruszały one jeszcze długo sporą grupę blogowych maniaków. Głównym kryterium, jakie oddziela "ładną" Platformę od "brzydkiej" opozycji, a więc główną legitymacją władzy, jest kryterium estetyczne. Ważne w czasach wszechogarniającej demokracji medialnej, ale niedecydujące o wszystkim.

Czy nie wywróci go z łatwością kryzys gospodarczy? Czy nie poddadzą go próbie najróżniejsze cywilizacyjne wyzwania? To możliwe. Rozwiązań nie zaoferuje wówczas Jacek Żakowski w poniedziałek zgodnie z lewicowymi preferencjami podważający globalny i liberalny kapitalizm, a we wtorek broniący polityki liberalnego rządu w imię zachowania status quo zagrożonego przez "brzydki PiS". Ale nie oferują go też, przynajmniej na razie, przywiązani do odrobinę jednostronnej wizji wojny z układem rzecznicy IV RP. Co gorsza nie zaoferują go politycy. Nie da się go wyczytać choćby hipotetycznie z gładkich wystąpień Tuska, nawet jeśli uszanować jego wysiłki na rzecz pomostówek Prezes Kaczyński pewnie też nie zapisze ich w swoich klarysewskim programie.

Kto go napisze? Nie wiem. Dziś rzeczywistość kampanii 2007, jakże nieodległej, śledzimy jak bajkę o żelaznym wilku. "Na razie się przyglądam i cieszę się, że polityka stała się nudniejsza" - przekonuje Wiesław Władyka, gdy pytamy, kiedy zacznie rozliczać z wyborczych obietnic Platformę. A przecież obiecała tak wiele, łącznie z kilkunastoma mostami, a teraz zbyt często przewraca się o własną nogę.

To już więcej charakteru wykazuje Kuba Wojewódzki, jeden z najgorliwszych popkulturowych zwolenników Tuska, który obraził się ostatnio w TVN-owskim programie na swego idola. Powód? Tusk złożył gratulacje tabloidowi, jakim jest znienawidzony przez Wojewódzkiego "Fakt". Powód dość błahy, a jednak... Przemija postać świata. Emocje sprzed roku mogą powrócić, ale na razie stają się historią.