Prezydenckie weto wobec części stworzonego przez PO pakietu ustaw reformujących system ochrony zdrowia było przesądzone od dość dawna - zwłaszcza jeśli chodzi o okręt flagowy tej reformy, czyli ustawę o przekształceniu szpitali. Niezależnie od tego, czy o prezydenckim sprzeciwie zadecydowały tylko kwestie polityczne, czy też ustawy rzeczywiście budziły merytoryczne zastrzeżenia Lecha Kaczyńskiego, jedno wydaje się bezdyskusyjne: nieudana próba reformy zdrowotnej musi przejść do historii jako największa PR-owa wpadka słynącego z dbałości o wizerunek rządu Donalda Tuska. A może wręcz jako długa seria wpadek i nieporozumień.

Reklama

Prywatyzacja szpitali pod sąd

Polityczna awantura wokół prywatyzacji szpitali zaczęła się jeszcze w kampanii wyborczej. Zapowiadane przez Platformę "przekształcenie szpitali w spółki prawa handlowego poprzez rynkową wycenę wartości zakładów opieki zdrowotnej" politycy Prawa i Sprawiedliwości zinterpretowali jasno: PO chce prywatyzacji. Atmosferę rozgrzały do czerwoności zaprezentowane publicznie taśmy, na których zatrzymana przez CBA posłanka PO Beata Sawicka zapowiadała: "Biznes na służbie zdrowia będzie robiony".

Fala krytyki była nieunikniona. "Propozycja PO - prywatyzacja szpitali" : straszył spot wyborczy PiS. "Halo, pogotowie? Proszę przysłać karetkę do mojego męża" - błagał kobiecy głos. Odpowiedź była krótka: "Poproszę o numer ubezpieczenia i karty kredytowej". Spot firmował swoim nazwiskiem minister zdrowia w rządzie PiS Zbigniew Religa. Swoje zaangażowanie tłumaczył obawą, że "jeśli PO dojdzie do władzy, może stać się tak, że sprywatyzuje wszystko".

Reklama

Takie słowa przyprawiały walczących o przejęcie władzy polityków PO o ból głowy. Bronisław Komorowski kwitował, że PiS na potęgę uprawia faryzeizm. Kandydatka na ministra zdrowia Ewa Kopacz zaangażowanie Religi nazywała zachowaniem wysoce "niemoralnym i nieetycznym". Platforma skierowała nawet sprawę do sądu w trybie wyborczym. I wygrała. Sąd orzekł, że w programie wyborczym PO nie ma mowy o prywatyzacji szpitali.

To było preludium prawdziwej batalii o reformę polskiego systemu ochrony zdrowia.

Złośliwa kserokopiarka

Reklama

Pierwszy skandal wybuchł już na początku stycznia, kiedy zamiast formalnego posiedzenia rządu w sprawie reformy służby zdrowia odbyło się jedynie nieformalne spotkanie ministrów. Jedna z wersji głosiła, że powodem odwołania posiedzenia był brak wydrukowanych projektów ustaw. Inna: że niektóre pomysły Kopacz nie spodobały się Tuskowi. Premier zachował jednak zimną krew i oświadczył, że rząd przygotował pakiet ustaw reformujących system, wśród nich ustawę o ubezpieczeniach dodatkowych, przekształceniu szpitali w spółki i koszyk świadczeń gwarantowanych. "To będzie rewolucja" - zapowiadał szef rządu. Po kilku dniach okazało się jednak, że stan prac należałoby nazwać nie tyle rewolucją, co fuszerką.

Tusk nie był już w stanie ukryć zdenerwowania, kiedy w dniu, gdy projekty reformujące system miały zostać upublicznione, ustaw znowu nie było. Sytuację próbował ratować Zbigniew Chlebowski, pokazując dziennikarzom porozkładane na biurku kartki i tłumacząc, że nie można ich skopiować, bo zepsuła się drukarka. Problem w tym, że tuż obok stała kserokopiarka z napisem na wyświetlaczu "gotowa do kopiowania".

Ostatecznie projekty ustaw dostali tylko dziennikarze, a dopiero od nich posłowie opozycji. I znowu zrobiło się gorąco. "Te projekty powstały, gdy byłem w ministerstwie" - oświadczył Religa. Kopacz zaklinała się, że to nieprawda, a premier powtarzał, że bardzo wysoko ceni jej pracę. Już po chwili okazało się jednak, że projekty reform trafiły do Sejmu nie jako rządowe, ale poselskie. Opozycja triumfowała.

Prezydent wchodzi do akcji

Złożeniem wotum nieufności wobec Ewy Kopacz PiS straszyło jeszcze zimą, ale wówczas emocje tonował Zbigniew Religa. "Trzeba dać szansę minister zdrowia" - oświadczył. Prezydent zwołał tymczasem radę gabinetową poświęconą sytuacji w służbie zdrowia i zgłosił liczne zastrzeżenia do projektu przekształcenia szpitali. Już wówczas wyraźnie sugerował, że może zawetować ustawy zdrowotne.

W tej sytuacji rząd postawił postawić na dialog społeczny. Pod koniec stycznia ruszył "biały szczyt" - reklamowany jako forum do dyskusji o reformie - na który zaproszono przedstawicieli wszystkich organizacji zajmujących się tematyką zdrowotną, a także przedstawicieli Lecha Kaczyńskiego. Kopacz zapewniała, że na "białym szczycie" nie będzie tematów tabu. Jednak już po chwili szef Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy Krzysztof Bukiel całą inicjatywę nazwał hucpą i zapowiedział wycofanie się z prac. A kiedy pod koniec marca przygotowano dokument podsumowujący "biały szczyt", nie podpisały się pod nim najbardziej wpływowe związki zawodowe lekarzy, pielęgniarek, "Solidarność" i OPZZ. Szef Naczelnej Izby Lekarskiej Konstanty Radziwiłł apelował nawet do Donalda Tuska o wstrzymanie dalszych prac nad projektami ustaw.

Premier nie posłuchał. Media donosiły jednak regularnie, że Ewa Kopacz znajduje się na liście ministrów zagrożonych dymisją. A już na pewno jest na cenzurowanym. Również w sondażach Kopacz zbierała jak najgorsze oceny. W marcu nie traciła jednak rezonu i prosiła w Sejmie o "merytoryczną i rzeczową" debatę.

Koalicjant przerażony

Prawdziwy skandal wybuchł na początku maja. Zaczęło się od wypowiedzi ministra skarbu Aleksandra Grada, który nie tylko opowiedział się za prywatyzacją, ale wypalił: "Kampania wyborcza to jedno, a powyborcza rzeczywistość to drugie". Wiceminister zdrowia Adam Fronczak próbował łagodzić sytuację i zapewniał, że obowiązkowego przekształcania szpitali w spółki nie będzie. "Do wczoraj, kiedy byłem w ministerstwie, nie było takich pomysłów" - zapewniał Fronczak. Już dwie godziny później, na wspólnej konferencji szefa klubu PO i minister zdrowia, okazało się, że nie był zbyt dobrze poinformowany. Ewa Kopacz i Zbigniew Chlebowski ogłosili bowiem, że przekształcenie szpitali w spółki prawa handlowego będzie obligatoryjne, a nie - jak dotąd głosił zapis ustawy - fakultatywne. Kopacz wyjawiła też, że przekształcenia będą dla szpitali kołem ratunkowym, gdyż pociągną za sobą pomoc państwa przy oddłużeniu placówek. Zszokowani byli nawet koalicjanci. "Platforma nie poinformowała klubu PSL o pomyśle przekształcenia szpitali w spółki, których właścicielami miałyby być samorządy" - oświadczył szef klubu ludowców Stanisław Żelichowski. Media donosiły, że premier wpadł w szał. Głównie dlatego, że przy okazji do mediów przedostały się informacje o planowanym oddłużeniu szpitali, co - według Tuska - zadziała jak czytelny sygnał "zadłużajcie się, bo państwo i tak spłaci wasze zobowiązania".

Politycy PiS z radości omal nie postradali zmysłów. "Plan Beaty Sawickiej się sprawdził, PO oszukała wyborców" - triumfowali. A politycy PO niezbyt dobrze radzili sobie z uporczywymi pytaniami dziennikarzy: Co będzie, gdy samorząd zdecyduje się zamknąć szpital, bo stwierdzi np., że więcej zarobi, uruchamiając w jego miejsce hotel? "Teoretycznie istnieją możliwości patologii" - wypalił Chlebowski.

Do prezydenta nawet na kolanach

Majowych wpadek było więcej. Marek Balicki oświadczył, że w Sejmie zostały wstrzymane prace nad ustawą o przekształceniu szpitali w spółki. "Przez prawie pięć miesięcy nic nie zrobiono. Również ustawa o dobrowolnych dodatkowych ubezpieczeniach zdrowotnych okazała się tak zła, że nie można nad nią pracować" - mówił Balicki. W istocie: marszałek Sejmu wstrzymał prace na tym projektem, gdyż okazał się niedopracowany.

Jednak to właśnie wtedy szef rządu zapowiadał, że po podpis prezydenta do ustaw zdrowotnych jest gotów "iść na kolanach". Swojej deklaracji nie cofnął nawet wtedy, gdy już miesiąc później okazało się, że resort zdrowia ma problemy z opracowaniem planów oddłużenia szpitali. Pomysły Kopacz krytykowali nawet koledzy z PO. "Oddłużenie to tak naprawdę w tej chwili tylko propozycja. Trwają ciągle wyliczenia, nic nie jest przesądzone" - przyznawał wiceszef klubu PO Grzegorz Dolniak. Kolejną wpadkę Kopacz zaliczyła, zwołując konferencję o koszyku świadczeń gwarantowanych. Miała być rewolucja i zaprowadzenie porządku w procedurach medycznych. Zamiast tego minister zdrowia oznajmiła tylko, że państwo pokryje koszt 8 tysięcy świadczeń, a za 300 zapłacą pacjenci. Szczegółów nie było. Listę procedur medycznych Kopacz pozwoliła dziennikarzom jedynie przewertować.

Pod koniec czerwca sytuację trudno już było nazwać inaczej niż rozpaczliwą: na rządzie stanęły tylko dwa projekty Kopacz, choć w pierwszym półroczu miało ich być dziesięć. Siedem ustaw sejmowych było w takim stanie, że komisja nie mogła nad nimi pracować. "Media nie opisują dokładnie mojej pracy" - broniła się w DZIENNIKU Kopacz.

Szpital tylko dla zysku

Zaprezentowana w połowie lipca nowa wersja ustawy o przekształceniu szpitali w spółki zdumiała nie tylko opozycję, ale wszystkie organizacje zajmujące się służbą zdrowia. "Czeka nas prywatyzacja totalna" - oznajmiły. Okazało się, że obowiązkowo przekształcone mają być nie tylko wszystkie szpitale, ale przychodnie, kliniki, a nawet stacje krwiodawstwa. W projekcie znalazł się też zapis, że szpitale nie będą prowadziły działalności non profit, tylko gospodarczą, czyli będą nastawione na zysk.

Gigantyczny skandal wybuchł już na podkomisji zdrowia, na której zaprezentowana została ustawa o przekształceniu szpitali w spółki. Już po metamorfozie. Na znak protestu obrady opuścili posłowie opozycji. "Dlaczego pani podczas kampanii wyborczej okłamała społeczeństwo, że nie będzie prywatyzacji?" - pytali. "Choć lekarze uchodzą za liberałów, pomysł przekształcenia w spółki jest dla nas zbyt radykalny. Tak liberalnego systemu nie ma nigdzie na świecie" - oświadczył Radziwiłł. W podobnym tonie wypowiadała się "Solidarność", pielęgniarki i przedstawiciele stowarzyszeń pacjentów. "Ten pomysł skończy się tym, że będzie można sprzedawać szpitale i otwierać w ich miejscu hotele" - straszył Balicki. W odpowiedzi usłyszał, że opozycja nie ma dobrej woli i zamiast pracować, prowadzi batalię polityczną. W chwilę potem PiS złożyło wniosek o odwołanie Ewy Kopacz. Podczas głosowania nad wotum nieufności w Sejmie rozpętała się dzika awantura. Kopacz uniknęła jednak egzekucji.

SLD, czyli ostatnie kuszenie

Trudno byłoby się dziwić, że projektów Platformy nie poparł wywodzący się z PiS prezydent, przywołując październikową uchwałę rady naczelnej koalicyjnego PSL. "Szpitale powinny pozostać własnością publiczną, w tym samorządową": uradzili ludowcy. "Pakiet zdrowotny po wdrożeniu zmieniający formę prowadzenia szpitali nie może doprowadzić do tego, że szpitale staną się niepubliczne" - mówił wówczas przewodniczący rady naczelnej PSL Jarosław Kalinowski. Na początku września Rada Ministrów zaopiniowała jednak ustawy zdrowotne pozytywnie. "Szpitale nie będą warzywniakami" - zaklinała się Kopacz.

Już wtedy weto prezydenta było tak naprawdę przesądzone. Zapowiadał je szef Kancelarii Prezydenta Piotr Kownacki. PiS konsekwentnie utrzymywało, że prywatyzacja szpitali oznacza ich sprzedaż i brak gwarancji, że prywatny właściciel będzie chciał leczyć pacjentów. Sprzeciw wobec reformy firmowanej przez rząd Tuska swoją życiową misją nazwał Zbigniew Religa. W tej sytuacji ostatnią deską ratunku dla przepchnięcia reform stali się posłowie lewicy. To oni musieliby pomóc PO odrzucić weto prezydenta. Zgodę na współpracę wyraźnie sugerował przewodniczący klubu Wojciech Olejniczak. Rząd przyjął kilka proponowanych przez lewicę poprawek, jak choćby zapis, że szpital nie może odmówić udzielenia świadczenia medycznego osobie, która potrzebuje natychmiastowej pomocy ze względu na zagrożenie zdrowia lub życia. Nie zgodził się jednak na najważniejsze: fakultatywność przekształceń, zapis, że 51 procent udziałów w szpitalu spółce zachowa samorząd, i zasadę, że szpitale będą organizacjami non profit. "Odrzucono naszą filozofię myślenia. My na prywatyzację ukrytą, nieukrytą, pośrednią, niepośrednią zgodzić się nie możemy" - oświadczył szef SLD Grzegorz Napieralski.

Taka deklaracja musiała dać Lechowi Kaczyńskiemu powody do satysfakcji.