Jest jasne, że Ukraińcy zmarnowali cztery lata, jakie upłynęły od pomarańczowej rewolucji. Roztrwonili kapitał sympatii, jaki mieli na Zachodzie.

"W przeciwieństwie do poprzedniej wojny gazowej z 2006 roku, dziś nikt w Brukseli nie zamierza stawać po stronie Kijowa w konfrontacji z Moskwą. Wiarygodność ukraińskich elit politycznych jest bliska zeru" - mówi Katinka Barysch, ekspertka londyńskiego Center for European Reform.

Reklama

Skąd taka zmiana?

Decydując się na przełomie 2004 i 2005 roku na zerwanie z Rosją i zbliżenie z Unią i NATO, pomarańczowi musieli zdawać sobie sprawę, że prędzej czy później Kreml wystawi za to rachunek. Ukraina będzie musiała płacić za import rosyjskiego gazu tyle, ile inne kraje Europy, które nie pozostają w szczególnym sojuszu politycznym z Moskwą. Jednak do tej pory kraj nie zrobił nic, aby się do tego przygotować. Ukraina pozostaje jednym z tych państw świata, które najbardziej marnuje otrzymywany gaz. Aby wytworzyć określoną ilość produktów, potrzebuje go aż trzykrotnie więcej niż Polska. Dlatego łącznie zużywa niewiele mniej gazu niż potężne gospodarczo Niemcy i półtoramiliardowe Chiny! Ale Ukraińcy nie tylko zaniechali modernizacji swojego niewydajnego przemysłu, ale nie postarali się nawet o zbudowanie alternatywnych dróg importu surowca, np. portu przyjmującego skroplony gaz z Afryki Północnej.

Reklama

Dziś kraj stoi na skraju bankructwa, a Rosja, wprowadzając ceny rynkowe dostaw gazu, może w każdej chwili zadać śmiertelny cios ukraińskiej gospodarce. W tym roku dochód narodowy, i tak już na poziomie kraju rozwijającego się, może spaść nawet o 10 proc. Hrywna straciła w ostatnich miesiącach połowę swojej wartości. Przeciętna pensja na Ukrainie sięga zaledwie kilkuset złotych przy cenach podobnych do naszych.

Wszystko to w oczach przytłaczającej większości Ukraińców ostatecznie kompromituje prezydenta Wiktora Juszczenkę, ostatniego polityka, który poważnie myśli o integracji z Zachodem. W opublikowanych w tym tygodniu sondaży wynika, że jego kandydaturę w nadchodzących wyborach popiera już mniej niż 5 proc. wyborców.

Co gorsza nie tylko Bruksela, ale nawet tradycyjnie przyjazna wobec Ukrainy Polska nie widzi alternatywnego polityka w Kijowie, na którym można by oprzeć nadzieje na przyszłość. Niekończące się wolty Julii Tymoszenko i jej niewyjaśnione powiązania z Moskwą powodują, że lepiej utrzymywać wobec niej dystans. Charakterystyczne, że w środku konfliktu szef MSZ Radosław Sikorski zapowiedział, iż Polska "nie zrobi nic, co mogłoby zaognić konflikt". Na spotkanie z premier Tymoszenko nie zdecydował się Donald Tusk.

Reklama

Jaka będzie teraz przyszłość stosunków między Zachodem i Ukrainą?

Coraz bardziej będą one przypominały te, jakie wiążą Turcję z Unią. W warstwie słownej Bruksela nie zrezygnuje z przyjaznych deklaracji wobec Kijowa. Takim krajom członkowskim, jak Polska czy Szwecja zależy na podtrzymywaniu ułudy integracji Ukrainy z Europą chociażby po to, aby powstrzymywać imperialny zapędy Kremla. Dlatego już w kwietniu przywódcy UE ogłoszą program Partnerstwa Wschodniego, który teoretycznie ma doprowadzić do zbliżenia między Brukselą i Kijowem. Ale niewiele będzie z tego realnie wynikać. Turcja od prawie 50 lat stara się o przystąpienie do Unii, ale wciąż nie otrzymała z Zachodu żadnych twardych zobowiązań. Z Ukrainą może być jeszcze gorzej.