Trudno bowiem uciec od wrażenia, że rzadko można zobaczyć na ekranie tak bezwstydną autopromocję reżysera.

Nie chodzi nawet o to, że Dariusz Jabłoński jest narratorem opowiadającym o wszystkim z własnej perspektywy, w końcu filmy podróżnicze też często tak właśnie wyglądają, ale o to, że dokument ten - przynajmniej na początku - jest wyłącznie o nim, o Jabłońskim. Tak też można, ale w takim razie film powinien jednak nosić tytuł "Człowiek z urną", co znacznie lepiej oddawałoby jego ducha. Tytułowym człowiekiem byłby tu Dariusz Jabłoński, który podróżuje po Ameryce, a w końcu leci przez ocean z prochami pułkownika.

Reklama

Dopiero później pojawia się Ryszard Kukliński. Obecny jest (zaskakująco rzadko) w relacjach znajomych i krewnych. O jego młodości niepodobna dowiedzieć się zbyt wiele, po prostu czarna dziura kwitowana kilkoma wspominkami. Historia filmowego Kuklińskiego zaczyna się więc de facto od jego udziału w misji wojskowej w Wietnamie. Nieprawdopodobne, ale prawdziwe - w "Grach wojennych" nie ma ani jednego fragmentu filmu, relacji telewizyjnej, rozmowy z Ryszardem Kuklińskim. Wygląd to na absurdalny żart, jakby reżyser obraził się, że jego bohater umarł, zanim on zdążył do niego przyjechać i w związku z tym nie zniżył się do sięgnięcia po inne materiały filmowe z udziałem pułkownika. A może to nie żart, może to żelazne trzymanie się konwencji filmu - w końcu miał być o Jabłońskim i Kuklińskim, nie o samym Kuklińskim? Mamy więc animowane komputerowo zdjęcia, jakbyśmy opowiadali o Puszkinie właśnie, a nie o człowieku, który zasłużenie fetowany dziesięć lat temu przejechał w towarzystwie kamer wszerz i wzdłuż całą Polskę! Pojąć tego nie sposób i zapisać inaczej niż jako poważny minus filmu też niepodobna.

Dariusz Jabłoński twierdzi, że pracował nad filmem pięć lat. No cóż, jeśli tak, musiała być to bardzo wyrywkowa praca, skoro nie zdołał dotrzeć do tych relacji dziennikarskich, ale z drugiej strony przekopał się przez archiwa amerykańskie i sowieckie, dzięki czemu ujawnił kilka dokumentów nieznanych dotąd historykom - i za to mu chwała. Faktycznie, twórcy filmu dotarli do wszystkich świętych, rozmawiali o Kuklińskim z sowieckimi generałami i oficerami CIA, z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, Zbigniewem Brzezińskim i Wojciechem Jaruzelskim. Trudno nawet nie odnieść wrażenia, że to właśnie rozmowy, publicystyczne czy historyczne spory stały się tematem filmu. Brak w nim bowiem Kuklińskiego żywego, Kuklińskiego prywatnego. Jaki był i jak pod takim ogromnym ciśnieniem żył największy amerykański agent w armii Układu Warszawskiego? Być może szerzej te kwestie poruszy serial telewizyjny pod tym samym tytułem, ale w kinach próżno szukać odpowiedzi.

Reklama

Mamy więc historyczny spór: zdrajca czy bohater, ale nawet spór ów przedstawiony jest dość kaleko. Zdaje się, że zaciążyła na tym swoista poprawność polityczna, która w debacie o Kuklińskim kazała twórcom filmu obsadzić komunistów wyłącznie w roli czarnych charakterów, a "naszych" jako bohaterów pozytywnych. Owszem, nie dało się uciec od pokazania haniebnej roli sprzeciwiającego się rehabilitacji pułkownika Lecha Wałęsy, choć i tak byłego prezydenta w filmie oszczędzono. Zdumiewa za to, że ani przez moment na ekranie nie pojawia się Leszek Miller. I nie jest to wynik jakiejś niechęci do komunistów, bo obficie cytowany jest Jerzy Urban, klepiący stare frazesy komunistycznej propagandy. A to przecież Miller - minister pracy, potem szef URM, a nie szef resortu sprawiedliwości czy obrony! - doprowadził do pełnego uniewinnienia pułkownika. Robił to pod naciskiem Amerykanów, ale też zdaje się, że i jego opinia w sprawie Kuklińskiego ewoluowała.

Wszystkie te gorzkie żale, które wylewam na "Gry wojenne", wynikają z ogromnych i niestety zawiedzionych nadziei, jakie w tym filmie pokładałem. Liczyłem bowiem, że podobnie jak "Trzech kumpli" wstrząsnęło Polakami w sprawie Pyjasa, tak "Gry wojenne" uczynią to samo z oceną Kuklińskiego. Pewnie ci, którzy o pułkowniku wiedzieli niewiele, będą dla filmu bardziej wyrozumiali. Na to w sumie liczę i - przy wszystkich zastrzeżeniach - do kina ich wysyłam.

Żałuję jednak, że przez ułomności filmu mocniej nie wybrzmiało zasadnicze dla historii PRL-u pytanie, jakie stawia w nim generał Jaruzelski: "Jeśli Kukliński był zdrajcą, to kim byliśmy my?"