Może niekoniecznie zwycięstwa, ale na pewno uzyskania dobrego wyniku i na tym budowania pozycji lidera, partii, środowiska. Dał się tej wizji w 1990 r. uwieść Stan Tymiński, dał 15 lat później prof. Zbigniew Religa. A dzisiaj? Do wyborów zostało niemal równo 20 miesięcy. Wyścig powoli rusza.

Reklama

"W tej chwili jest 30 kandydatów na prezydenta" - mówił tydzień temu w wywiadzie dla "Magazynu Dziennika" konsultant polityczny Eryk Mistewicz. Ale dopytywany o konkretne nazwiska, odmawia odpowiedzi. Nie mamy więc wyjścia. Listę polityków śniących, jawnie lub w najgłębszej tajemnicy, o funkcji głowy państwa musimy stworzyć sami. Trochę ryzykując, bo opierając się na nieoficjalnych analizach, opiniach polityków, a czasami na własnym wyczuciu. Ale innej metody nie ma. Kto więc wystartuje? Kto śni o prezydenturze?

Andrzej Lepper. Pewniak. Uczestnik każdej kampanii prezydenckiej od 1995 r. To były jego trampoliny. Doskonale wykorzystywał okazje do pokazania się rodakom. Tym razem zawalczy o powrót do polityki. Na razie się przyczaił - czeka na zakończenie procesów związanych z seksaferą. Jeśli uniknie wyroku więzienia, będzie przedstawiał się jako ofiara spisku politycznego. Zapewne też, wykorzystując kryzys i pogorszenie sytuacji na wsi, spróbuje wrócić do starych haseł i brutalnych metod. Szanse na wygraną - niewielkie. Wszystko zależy od poziomu frustracji jego dawnej bazy - rolników i mieszkańców miasteczek, oraz od finału seksafery.

Lech Kaczyński. Gdy kilka miesięcy temu rozpoczynał objazd kraju, powiedział swoim współpracownikom, że zrobi wszystko, by wygrać wybory. "Naprawdę wszystko" - dodał. I faktycznie, wkłada w próby zmiany niekorzystnych sondaży dużo wysiłku. Ale efektów nie widać. Kolejne próby nowego otwarcia jego prezydentury, kolejne zmiany współpracowników nie przynoszą zmiany. Ostatnia fala sondażowa przyniosła rekord niepopularności. Brakuje konsekwencji i jasnego przekazu, co jest najważniejszym motywem tej kadencji. Nie potrafi sprzedać sukcesów, za dużo ma wpadek. Źle i zbyt nerwowo znosi ataki, nie potrafi oderwać się na dłużej od PiS. A jednak nie zamierza rezygnować z walki o reelekcję. Bo jeśli nie on, to kto mógłby stawić czoło Donaldowi Tuskowi? Wciąż jest drugi i przy sprawnej kampanii oraz braku jakiegoś czarnego konia ma pewne miejsce w II turze. A wtedy wszystko może się zdarzyć. Jest tylko jedno ale. Co zrobi, gdy do wyborów stanie brat bliźniak?

Reklama

Jarosław Kaczyński. Wbrew pozorom to nie political fiction. Były premier, prezes PiS może być kandydatem tej partii na prezydenta w 2010 r. Wyobraźmy sobie następującą sytuację: sondaże pokazują jeszcze dobitniej niż dzisiaj, że Lech Kaczyński nie ma szans. Na dodatek obecny prezydent czuje się zmęczony i nie ma w sobie woli walki. Wtedy liderowi PiS może się opłacać rezygnacja ze starań o reelekcję brata. Startując, nawet gdyby przegrał, zyskałby sporo: umocnił pozycję lidera swojej partii i opozycji, nie dopuścił do wyrośnięcia konkurenta z prawej strony. A więc wyszedłby z porażki obronną ręką, przedłużając pisowską dominację na prawicy. Dziś to scenariusz trudny do wyobrażenia, ale też poważnie - choć hipotetycznie - w PiS analizowany.

Aleksander Kwaśniewski. Niby na emeryturze politycznej, ale ile to już razy odchodził, by i tak wziąć udział w kolejnej kampanii? Jeśli konstytucjonaliści uznaliby, iż zapis o dwóch kadencjach prezydenta dotyczy tylko sytuacji, gdy następują jedna po drugiej, może się skusić. Zwłaszcza jeśli na lewicy byłoby równie źle jak dzisiaj, a spór platformersko-pisowski stawałby się w dotychczasowym tempie tak nieznośnie niesmaczny. Tym bardziej że w 2010 r. będzie miał dopiero 56 lat. Choć na lewicy wielu marzy o prezydenturze, nie ma tam na razie drugiego polityka równie popularnego i równie utalentowanego. A także o zbliżonym poziomie odporności na skandale. Zdesperowana lewica może być zmuszona błagać go o start.

Jolanta Kwaśniewska. Byłby to pewnie folklor, ale jej start nie jest wykluczony. I traktowany raczej jako sposób na przypomnienie nazwiska, na podtrzymanie zainteresowania. A może - jak to było w przypadku Hillary Clinton - w finale owocujący miejscem w obozie zwycięzcy?

Reklama

Wojciech Olejniczak. "On naprawdę o tym śni" - mówią w SLD. I choć przegrał władzę w Sojuszu, choć nie okazał się drugim Kwaśniewskim, choć wybiera się do Parlamentu Europejskiego, to zdaniem wielu działaczy i tak wróci na wybory prezydenckie. Żeby jednak mieć poważne szanse, musiałby trafić na wyjątkowy zbieg okoliczności - i w samym SLD, oraz na całej scenie politycznej. Bo jeśli coś wiemy o wyborach prezydenckich w Polsce, to że premiują tych, którzy raz zdobytej władzy w swoich obozach nigdy nie oddają. A Olejniczak nie potrafił utrzymać SLD, choć miał wszystko - prezencję, wsparcie starszych, faktyczny monopol na lewicy.

Grzegorz Napieralski. W grudniu 2010 r. będzie miał 36 lat, a więc tylko rok więcej, niż wynosi minimalny wiek kandydata. Już na pierwszy rzut oka to działacz mało prezydencki, ale za to wytrwały budowniczy własnej pozycji. Nie kombinuje, nie czaruje - jego celem jest być jedynym liderem na lewej stronie sceny. I krok po kroku swój cel realizuje. Wybory prezydenckie to kolejny etap. Choć więc będzie mówił o konieczności znalezienia wspólnego kandydata całej lewicy, choć formalnie będzie namawiał Kwaśniewskiego, to zrobi wszystko, by stanąć do boju. Jest głodny władzy. Kto wie, czy to nie jedyny taki przypadek na całej lewicy, gdzie syte, najedzone w latach 90., i już wyleniałe koty starej gwardii marzą o roli przystawki układu rządowego.

Jerzy Szmajdziński. Już dawno byłby dużo dalej, gdyby nie jego przeszłość. Bo człowiek, który w 1984 r. na czele ZSMP dzielnie, choć bezrefleksyjnie, walczył o odnowę socjalizmu, może być w wolnej Polsce ministrem, ale nie prezydentem. I choć ludzie, którzy go znają, twierdzą, że prezydentura to jego marzenie już od lat, a w żartach porównujących go (ze względu na fryzurę) z Kennedym odbija się właśnie ta prezydencka tęsknota, to większość działaczy lewicy zdaje sobie sprawę, że nie ma szans. Ale może się pojawić jako pokazowy kandydat kompromisu różnych środowisk lewicowych.

Jolanta Szymanek-Deresz. Zasmakowała życia w Pałacu Prezydenckim w czasach Kwaśniewskiego. I ponoć po cichu myśli o starcie. Jej atutem jest płeć i dobre relacje ze środowiskami feministycznej lewicy. Nieźle wypada w mediach, ale za dużo w niej urzędnika, a za mało lidera.

Waldemar Pawlak. Ludowcy podchodzą do prezydenckich wyścigów ze stoickim spokojem. Wiedzą, że przegrają, ale pamiętają też, że niewystawienie kandydata - jak to się przydarzyło Unii Wolności w 2000 r. - kończy się katastrofą. Pawlak pewnie więc wystartuje, zbierze swoje 5 - 7 proc., a w drugiej turze przehandluje je z tym, kto da więcej.

Jarosław Kalinowski. Drugi wybór PSL. Dostałby wynik słabszy od Pawlaka, ale reszta bez zmian.

Roman Giertych. Przejęcie władzy przez środowisko LPR w telewizji publicznej pokazuje, że nigdy się nie poddają, są sprawni organizacyjnie i zawsze grają zespołowo. To są atuty Giertycha. Człowieka wychowywanego przez wpływową, endecką rodzinę, na lidera politycznego. Chłopaka, któremu rodzice pozwalali porzucić na kilka dni szkołę, by poczytał nieco politycznej literatury. Nie wierzmy więc w zapewnienia o radości płynącej z pracy adwokackiej. Giertych wróci i tym razem, wystartuje samodzielnie, będzie próbował osiągnąć swój stały cel - zostać liderem prawicy, nawet jeśli miałaby tylko kilkanaście procent.

Kazimierz Marcinkiewicz. Podobno pytał ostatnio współpracowników, jak zbudować dobry PR ukochanej Isabel. Może na wybory prezydenckie właśnie? Rok temu - mocny kandydat do drugiej tury. Dziś - bez szans. Ale jutro? Kto wie, może się odbije? Ostatnio próbuje uciec od skomplikowanych spraw osobistych. W wywiadach i na blogu mówi tylko o gospodarce. Ale znowu - działa za szybko, nie rozumie, że czasem warto zniknąć. Na pewno myślał i myśli o prezydenturze, wie, że umie porywać ludzi. Jeśli wyleczy się z medialnego nałogu, jeśli przekona Polaków, że nie jest ekshibicjonistą, jeśli Tuskowi powinie się noga, to może wrócić. Na wygraną nie będzie jednak miał szans. I to nawet nie z powodu zbyt głośnego rozwodu, ale dlatego że zbyt radykalnie przeszedł z obozu pisowskiego do platformerskiego. Grając sprawnie, mógł być na pograniczu obu światów, łączyć ludzi. Dla pisowców stał się jednak symbolem zdrady, dla zwolenników PO pozostał człowiekiem z obozu Kaczyńskich.

Tomasz Lis. "Szok... Muszę to przemyśleć" - powiedział w "Newsweeku", kiedy tygodnik wciągnął go do sondażu prezydenckiego, w których dostał ??? procent. I nadal myśli, choć sporo się zmieniło. Po pierwsze zniknęło ówczesne ssanie z Platformy, która nieoficjalnie namawiała go do startu. Po drugie Lis sporo stracił jako autorytet dziennikarski. Trudno o bardziej wyrazistego krytyka PiS, o dziennikarza przekraczającego choćby językowo granice dzielącą krytykę od szczerej nienawiści. A wszystko w sosie moralizatorstwa i pouczania kolegów dziennikarzy. Po trzecie wreszcie Lis zmarnował już tyle okazji wejścia do polityki, że można postawić tezę, iż przestraszy się odważnego skoku w nieznane także w 2010 r. Chyba że straci miejsce w TVP. Z innymi wielkimi nadawcami rozstawał się w bardzo kwaśnych nastrojach. Tym razem może nie chcieć, ale musieć.

Zbigniew Ziobro. Chce, bardzo chce. I chyba mógłby powalczyć. Ale jeśli PiS nie posypie się straszliwie, jeśli nie pęknie przed 2010 r., to były minister sprawiedliwości raczej nie zdecyduje się na ojcobójstwo i rzucenie wyzwania Kaczyńskim. Na pewno poza nimi jest kolejny w pisowskiej stawce.

Mirosław Piotrowski. Postać szerzej nieznana, ale warta uwagi. Profesor historii wybrany w 2004 r. z listy LPR do Parlamentu Europejskiego. Stały gość i autor mediów ojca Rydzyka. To właśnie ów redemptorysta łączy z nim nadzieje na własnego kandydata prezydenckiego.

Donald Tusk. Tylko naiwni mogą pytać, czy wystartuje. Wszystko, co robi od 2005 r., podporządkowuje prezydenturze. Jest już sztab, a nawet komitet honorowy - bo tak trzeba interpretować zaskakująco szerokie otwarcie list PO do europarlamentu na osobistości z prawa i lewa. Premier rozumie, że wyborów prezydenckich nie wygrywa się atakiem, ale zdolnością zbudowania jak najszerszego frontu. W końcu w finale trzeba mieć ponad połowę głosów. Dziś Tusk może być pewien nie tylko głosów swoich wyborców, ale także lewicy. Jeśli pójdzie tak dalej, to może wygrać nawet w pierwszej turze. A może inaczej - na pewno by tak było, gdyby nie kryzys gospodarczy, który spadł na platformerską ekipę jak grom z jasnego nieba. Na razie jednak i on nie zmienia obrazu sytuacji. Dlatego dziś głowy polityków PO zaprząta nie pytanie, jakiego kandydata wybrać, ale jak zorganizować sukcesję po Tusku, by Platforma nie popękała.

Bronisław Komorowski. W przypadku problemów z kandydaturą Tuska główny platformerski kandydat rezerwowy. Ale ostatnio, jako marszałek Sejmu, raczej wpływy traci, niż zyskuje.

Andrzej Olechowski. W 2000 r. czarny koń wyborów prezydenckich. Ostatnio mocno dystansujący się od PO, coraz bliżej związany ze środowiskiem Pawła Piskorskiego. Możliwy kandydat Stronnictwa Demokratycznego. Jego szanse zmniejsza fakt, że nie lubi pracy politycznej. Czas między wyborami przepływa mu przez palce.

Paweł Piskorski. Publicznie zapowiada, że 2010 r. to czas jego ataku na Platformę. Na razie intensywnie się szykuje - przejmuje sfrustrowanych działaczy PO, buduje struktury SD i myśli, jakie bomby można by podłożyć pod rządzącą partię, o której wie więcej niż ktokolwiek. Sam jednak pomimo sprawności i ogłady ma chyba zbyt mało charyzmy i zbyt skomplikowaną przeszłość, by osiągnąć dobry wynik. Ale logika polityczna wskazuje, że będzie musiał spróbować.

Sławomir Sierakowski. Będzie za młody (rocznik 1979). Ale gdyby nie to, chętnie by wystartował, widząc w tym okazję do zbudowania pozycji politycznej swojego środowiska. Może postawić na kogoś starszego - plotki mówią o Robercie Smoktunowiczu.

Janusz Palikot. Na pewno wystartuje i zrobi to jako kandydat konkurencyjny wobec Tuska. Od dawna gra już tylko na siebie. Im bardziej jest rozpoznawalny, z tym większym dystansem traktuje partyjne polecenia. To najmocniejszy kandydat lewicowo-populistyczny, z charyzmą i odwagą zaatakowania każdego - włącznie z Kościołem. I nie żaden showman, ale twardy, samodzielny gracz operujący na sondażach i analizach socjologicznych. Paradoksalnie, najgroźniejszy kandydat Tuska po lewej stronie.

Radosław Sikorski. W tej chwili w pierwszej trójce polityków cieszących się największym zaufaniem społecznym. O prezydenturze marzy od lat i jest dziś bliżej celu, niż był kiedykolwiek. Pytanie, czy odważy się rzucić wyzwanie Tuskowi. Sam pewnie jeszcze nie wie.

Janusz Kochanowski. Jako rzecznik praw obywatelskich konsekwentnie buduje swoją pozycję ponadpartyjnego autorytetu. Dba o relacje z PO i PiS. Unika wpadek. Dobry medialnie, typ starszego profesora. W sprzyjających okolicznościach może zebrać głosy umiarkowanej i radykalnej prawicy. I jak mówią wtajemniczeni, myśli o starcie całkiem poważnie. Ale jak uzna, że nie ma szans - pchał się na siłę nie będzie.

Rafał Dutkiewicz. Przedziwna mieszanka talentów i niezdolności do zabłyśnięcia na scenie krajowej. Przyczyną jest nadmiar ostrożności. Chce, ale się boi. Rzuca wyzwanie PO, mówi, że "zmiecie klasę polityczną", po czym... znika. Ale walki o prezydenturę spróbuje niemal na pewno.

Krzysztof Kononowicz. Coraz mniej śmieszne. Ale będzie.

Kuba Wojewódzki. Na wesoło niby, pomyślane jako happening, ale kilka procent może urwać.

Wojciech Cejrowski. Jak wyżej.

Janusz Korwin-Mikke. Kampania to jego żywioł. A że znowu przegrana? Liczy się radość uczestnictwa. Czyż w zawodach sportowych startują sami medaliści? I to budzi szacunek.

Andrzej Zoll. Potencjalny kandydat środowisk związanych z dawną Unią Wolności.

Włodzimierz Cimoszewicz. Przyjęcie przez niego oferty Tuska, by z poparciem PO i rządu kandydować na sekretarza generalnego Rady Europy, uznano za koniec aspiracji prezydenckich. Ale ja nie wierzę. Pewne rzeczy muszą być niezmienne. Ziemia musi się kręcić wokół Słońca, Cimoszewicz kandydować w wyborach prezydenckich. Jeszcze o nim usłyszymy.