MARCELI SOMMER: Jest pan autorem jednego z projektów filmu o Powstaniu Warszawskim. Czy to będzie nowy „Kanał”?
TOMASZ BAGIŃSKI: Zupełnie nie. Chcę opowiedzieć swój film kompletnie inaczej, innym językiem, w innym stylu. To będzie raczej wyraz pewnego mitu powstania, aniżeli ścisła adaptacja historycznego wydarzenia. Chcę zrobić film efektowny – dla uproszczenia można powiedzieć, nieco bardziej „amerykański" – film na miarę naszych technologicznych możliwości, w którym na pierwszym planie będzie historia grupy ludzi, a powstanie – w tle. Ani mi jednak w głowie krytykowanie takiego filmu jak „Kanał” czy stawanie do niego w opozycji.

Reklama

Dlaczego zdecydował się pan na film właśnie o powstaniu?
Z pomysłem, żeby filmować historię Polski w nieco bardziej nietypowy, komiksowy sposób, chodzę już z pięć lat. Bardzo chciałem po prostu zobaczyć widowiskowy film oparty na motywach polskiej historii. Dobrze ponad rok temu nadarzyła się okazja, żeby ten pomysł nabrał trochę ciała. Po Warszawie krążyło dwóch młodych producentów szukających reżyserów do dużego filmu antologii składającego się z krótkich metraży różnych reżyserów na temat powstania. Bardzo mi się ten pomysł spodobał. Napisałem treatment, w studiu powstało kilka rysunków, luźny pomysł zaczął się krystalizować. Niestety, z projektu antologii nic nie wyszło. Padł. Nic nowego w świecie filmu. Jakiś czas później treatment trafił w ręce Jana Ołdakowskiego i Piotra Śliwowskiego z Muzeum Powstania Warszawskiego. Zupełny przypadek, przy okazji innej pracy (pracujemy bowiem razem nad cyfrową rekonstrukcją Warszawy po upadku powstania). Zagrało. Okazało się, że podobnie myślimy o kinie, że chcielibyśmy obejrzeć podobny film, od słowa do słowa projekt filmu krótkometrażowego zamienił się w pełnoprawną fabułę i teraz pędzimy już przed siebie z projektem pełną parą.

Skąd taka, a nie inna jego koncepcja?
Nade wszystko sam bardzo bym chciał zobaczyć taki film, w którym realizm nie będzie absolutną koniecznością. Wydaje mi się, że i widzowie są na taki film przygotowani.

Czy wydarzenie tak tragiczne i tak w dalszym ciągu świeże w zbiorowej pamięci Polaków, jak Powstanie Warszawskie jest odpowiednim obiektem do popkulturowego przetworzenia? Powstańcy jako superbohaterowie, Niemcy jako czarne charaktery – ludzie mogą poczuć się urażeni taką niepoważną, pozbawioną niuansów konwencją. W wypowiedziach dla mediów odwołuje się pan z kolei między innymi do rosyjskiej produkcji „1612” – czy to jest dobry punkt odniesienia?
Jedyny sposób, żeby odpowiedzieć na te pytania to skonfrontować je z rzeczywistym filmem, a do tego momentu minie jeszcze trochę czasu. Na razie będzie to rozmowa na temat wyobrażenia filmu, w której każdy z rozmówców będzie się opierał tylko na własnej wizji. Siłą rzeczy pojawiają się przybliżenia i związane z nimi spore uproszczenia. Film „1612” jest o tyle odniesieniem, że został zrobiony przez Rosjan bez zastanawiania się, „co ci Polacy sobie o nim pomyślą”, tylko: ciach! Ze skrajnie rosyjskiego punktu widzenia. To pewnie będzie można powiedzieć o „Hardkorze 44”, bo ja też nie chcę się specjalnie przejmować tym, „co Niemcy sobie o nim pomyślą”. Pamiętajmy, że głównym celem tego filmu nie jest wzbudzenie poważnej refleksji nad powstaniem. To nie ta szufladka. Taką refleksją na pewno zajmą się inni twórcy. Projektów dotyczących powstania jest w końcu kilka, większość to projekty, które traktują ten temat dużo bardziej wiernie niż „Hardkor 44”. Po co komu kolejny taki projekt? Polityka, jeśli chodzi o ten film, nie interesuje mnie zupełnie. Temat oczywiście powoduje, że część widzów będzie podchodzić do tego w kontekście politycznym, ale sam nie ustawiam się po żadnej ze stron. Nie opowiadam historii powstania. Nie mam ku temu odpowiednich kwalifikacji. Jednym z powodów opowiadania tego filmu w pewnym cudzysłowie, jest właśnie to, żeby na starcie nie wikłać się w dyskusje o historii. Z mojego punktu widzenia wychodzenie z wierności historycznej, zamiast z wierności opowieści to prosta droga donikąd. Choćby dlatego, że nie ma jednej prawdy historycznej. Nawet wśród historyków trudno o jedną ocenę tego wydarzenia. Ustawianie filmu w tym kontekście to ustawianie filmu tam, gdzie go nie powinno być. Filmy to dzieła do oglądania i przeżywania, nie wykłady akademickie. Jeżeli fabuła wymaga niewielkich zmian historycznych, to należy te zmiany wprowadzić.

Reklama

Takie podejście nie jest nowe. „Szeregowiec Ryan” opowiada o poszukiwaniach jednego żołnierza na linii frontu. „Wróg u bram” to opowieść o pojedynku dwóch snajperów. Albo „Braveheart”, w którym roi się od błędów historycznych, ale jest genialną w swojej klasie, efektowną rąbaniną. Nie wspominając już o „Gladiatorze”. Rzucam tu przykłady z najwyższej półki, ale w każdym z nich wydarzenia historyczne są tłem, nie istotą opowieści i są tylko narzędziem do podkreślenia poszczególnych motywów. Nie jesteśmy w Stanach i tego typu operacje w filmie realistycznym spotkałyby się prawdopodobnie z zupełnie nieadekwatną krytyką (bo my, Polacy uwielbiamy dyskutować), i tak będzie jeszcze przez jakiś czas. Dlatego wolę konwencję komiksową, żeby z miejsca wstawić cały ten film w pewien cudzysłów. Dzięki temu będę mógł energię spożytkować na rzeczywistej pracy, a nie na odpieraniu zarzutów.

Nietrudno jednak przewidzieć pojawienie się oskarżeń o przekłamywanie historii, instrumentalne potraktowanie tragedii mieszkańców Warszawy czy też komercjalizację doświadczenia II wojny światowej. Do tej pory II wojna była w dużej mierze „nietykalna” dla filmowców, jeśli chodzi o tego rodzaju popkulturowe zabiegi, jakie pan planuje. Jaka będzie linia obrony?
Nie będzie. Film albo się obroni sam, albo nie. Zresztą będę mógł się do zarzutów odnieść dopiero, kiedy film powstanie i kiedy rzeczywiście takie oskarżenia się pojawią. Nie zgodzę się, że II wojna światowa nie była tak filmowana w Polsce. Dwa z najbardziej popularnych polskich seriali opowiadają w końcu o wojnie skrajnie komiksowo i wielokrotnie przekłamując fakty (mowa o „Stawce większej niż życie” i „Czterech pancernych”). Polityka, która była w to zamieszana, i powody przekłamań są dla wszystkich jasne, i może się niektórym otwierać nóż w kieszeni, ale seriale mimo to są oglądane do dzisiaj – bo były po prostu dobrymi serialami. Nie zapominajmy jednak, że filmy jako takie nigdy nie powinny być wykładem z historii (czy, nawiasem mówiąc, wykładem z czegokolwiek). Rolą filmu jest budzenie najprostszych uczuć. Śmiechu, strachu, wzruszenia. Tylko tyle i aż tyle. To powinno być głównym kryterium. Wierność faktom jest ważna, ale należy rozważać ją w dalszej kolejności.

Czy w „Hardkorze 44” zajmuje pan stanowisko w sporze o sens powstania? Czy konwencja amerykańskiego komiksu jest w pańskim zamierzeniu formą gloryfikacji walczących w powstaniu, czy jest w nim także element pastiszu, mającego podważyć utarte sposoby myślenia?
Nie będę zajmować stanowiska w sporze o sens powstania. Obie strony mają tyle samo argumentów i myślę, że ten spór nie zostanie rozwiązany nigdy. Wychodzę jednak z założenia, że powstanie już się stało, czasu nie da się cofnąć. Hej, co daje to gdybanie? Co zmienia? Powstanie pochłonęło 200 tysięcy ofiar i w związku z tym nie zadaję sobie pytania: „Kto miał rację?”. Odpowiedź na to pytanie nie cofnie czasu. Wolę skupić się na pokazywaniu obrazków – mam nadzieję – w sensownej kolejności. Chcę, żeby Polacy byli w tym filmie pokazani pięknie i heroicznie, bo były w trakcie powstania momenty bezprzykładnego heroizmu. Z drugiej strony chcę także pokazać wydarzenia potworne, bo były w trakcie powstania momenty rodem z samego środka piekła. Pastiszu bym się nie spodziewał. Myślę, że jeszcze przez jakiś czas polski „M.A.S.H” opowiadający o II wojnie światowej będzie jednak przegięciem.

Reklama

Jaki udział w ostatecznym kształcie scenariusza miało Muzeum Powstania Warszawskiego? Jak układała się panu współpraca z muzeum?
Od pierwszego spotkania bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się aż takiej otwartości na nowe pomysły i tak dobrego przyjęcia naszego projektu. Jak na razie, odpukać, idzie dobrze. Nad ostatecznym kształtem scenariusza wciąż jeszcze pracujemy i czeka nas niejedno spotkanie, ale na szczęście i Jan Ołdakowski, i Piotr Śliwowski, z którymi omawiamy ten projekt, mają dla nas ogromne pokłady zaufania.

Prawie żaden z dotychczasowych projektów filmu o powstaniu nie został zrealizowany. Najczęściej wymienianą przyczyną jest brak funduszy. Dlaczego akurat panu miałoby się udać?
Prawda jest taka, że efektowność nie jest wyłącznie funkcją zaangażowanych funduszy, na które to narzeka się przy każdej okazji. Naprawdę można w Polsce robić takie kino, jeśli tylko się chce.

Jakich aktorów bierze pan pod uwagę, jeśli chodzi o obsadę filmu? Jakich najbardziej chciałby pan do niego pozyskać?
O, to pozostanie moją słodką tajemnicą. Nie chcę zapeszać.

Jaki efekt na widzu chciałby pan wywrzeć? Czy tylko – jak powiedział Jan Ołdakowski – wcisnąć go w fotel?
Zasadniczo... hmm... Tak.

Tomasz Bagiński - rysownik, animator, reżyser, autor m.in. krótkometrażowej "Katedry", która w 2003 roku, zdobyła nominację do Oscara.