Nową koalicję PiS z postkomunistyczną lewicą, która zaczyna dzielić stanowiska w publicznym radiu i telewizji, już okrzyknięto kolesiowskim skokiem na kasę. I rzeczywiście – mechanizm, w którym członkowie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji rozprowadzają w radach nadzorczych nieformalnych wprawdzie, ale rzeczywistych eksponentów partyjnych interesów, został w pełni zachowany. Fakt, że jako przedstawiciel SLD wystąpił Tomasz Borysiuk reprezentujący jeszcze niedawno środowisko Samoobrony, tylko podkreśla kuchenno-koteryjny charakter tej transakcji.

Reklama

Czy jednak jest to koalicja tak całkiem nielogiczna, sztuczna, powiązana tylko żądzą posad, jak głoszą jej obecni krytycy? Gdy dłużej się zastanowić, można znaleźć dla niej wspólne mianowniki. Co więcej, można ją też uznać za zapowiedź przyszłych zmian na scenie politycznej – skoro kordon sanitarny odcinający PiS od lewicy upadł tak szybko i łatwo. Te zmiany wciąż nie są oczywiste, ba, mogą się okazać odwracalne. Ale warto o nich pamiętać.

FRONT OBRONY PUBLICZNYCH MEDIÓW

Zacznę od tego, że w stosunku do publicznych mediów PiS i SLD łączy dziś wspólny interes, a nawet coś na kształt wspólnej wizji. Obie formacje nie chcą upadku tych mediów, obie, choć z różną determinacją, przeciwstawiały się intencji Platformy Obywatelskiej, aby puścić system medialny w Polsce na wolnorynkowy żywioł.

Reklama

Można dyskutować, czy ten opór wobec likwidatorskich zapędów PO wynika bardziej z przekonania, że media publiczne to ważny element życia społecznego i kulturalnego, że wypełniają one funkcje, jakich telewizje i radia komercyjne nie podejmą się nigdy, a już na pewno nie podczas ekonomicznego kryzysu. Czy też podstawowym motywem jest jednak partyjny interes: przekonanie, że i PiS i lewica jako formacje słabsze i mniej liberalne nie znajdą życzliwości w świecie wielkich komercyjnych stacji, bo te kupił już sobie Donald Tusk i jego partia. Przeważa zapewne motyw egoistyczny, choć zwłaszcza w środowisku PiS związany jednak z bardziej egalitarną, prospołeczną wizją społeczeństwa. Tak czy inaczej, obecny sojusz można uznać za logiczny i do pewnego stopnia nawet programowy.

Dla PiS jest to być albo nie być, bo partia ta świat telewizji TVN czy Radia Zet postrzega nie bez racji jako wrogi i niedostępny raz na zawsze. Dla siedzącej bardziej okrakiem na medialnej barykadzie lewicy to z kolei wybór korzystniejszej strategii, po tym jak pakty z Platformą w sprawie przekształcania mediów publicznych okazały się niekorzystne, a sam partner mało wiarygodny.

Efekt jest wszakże ten sam. Dopiero jakaś radykalna, obwarowana rzeczywistymi gwarancjami zmiana polityki Tuska mogłaby skruszyć logikę tego paktu. A nawet wobec takiej ewentualności obecny układ medialny jawi się jako dość trwały. Pozwalając w 2006 roku PiS na całkowitą wymianę kierownictw radia i telewizji, Trybunał Konstytucyjny zapowiedział, że powtórka tej operacji będzie już niedopuszczalna. Nowe rady nadzorcze są więc właściwie – pomijając jakieś scenariusze nadzwyczajne – nienaruszalne. Także i wymiana sojuszy w ich obrębie jest utrudniona – PiS i lewica wzięły bowiem wszystko. Obie strony są skazane na współpracę. Chyba że – i tego wykluczyć nie można – niektórzy członkowie rady nadzorczej zmienią z czasem swoje polityczne afiliacje. Że jest to możliwe, dowodzi przykład Borysiuka, a ostatnio nawet flirtującego z Platformą prezesa Farfała. Jutro może się więc okazać, że potencjalnymi partnerami ludzi PiS są jednak przewerbowani rzecznicy interesów Tuska, Piskorskiego lub kogokolwiek innego.

Reklama

Patrząc wszakże dzisiejszymi kategoriami, wspólny interes PiS i lewicy dotyczy przede wszystkim programów informacyjnych. Dylemat, jak przedstawiać na co dzień Polskę, odnosi się najbardziej do sukcesów i niepowodzeń rządu. Oddanie TVP i publicznego radia w ręce różnobarwnej opozycji powoduje, że interes rządzących nie będzie wygrywał. To praktyczna odpowiedź na pytanie rzecznika PiS Adama Bielana kierowane do SLD już w czasach, gdy partia ta podtrzymała de facto telewizję Urbańskiego: „Czy kiedy pod kancelarię premiera pójdzie manifestacja OPZZ, telewizja rządzona przez ludzi Platformy ją pokaże?”. Niewiele wiemy o tym, kto stanie niedługo na czele telewizyjnych „Wiadomości”. Ale że takie manifestacje będą pokazywane, to pewne.

KWIATKOWSKI, CZYLI KOALICJANT

Nie znaczy to, że nowa koalicja nie budzi wątpliwości, a w przyszłości nie będzie źródłem mocnych kontrowersji. Różnice między PiS i postkomunistyczną lewicą są może największe w sferze szeroko rozumianej kultury, a to jej prezentowanie jest racją bytu publicznych mediów. Konflikt między narodowo-katolickim antykomunizmem i euroentuzjastycznym antyklerykalnym nihilizmem można od biedy regulować podziałem programów publicystycznych między skontrastowanych wyrazistych dziennikarzy. Ale będzie on nieustannie wyłaził, także przy podawaniu najbardziej elementarnych informacji – z kraju i ze świata. W tej sytuacji już sam wybór prezesa, a potem obsada kluczowych stanowisk programowych, stanie się istną kwadraturą koła, zaczynem permanentnych waśni lub pokracznych kompromisów.

Będzie to chyba większym kłopotem i większym wyzwaniem dla PiS. Wyposzczona wieloletnim odsunięciem od formalnego wpływu na media lewica podyktuje prawdopodobnie wysoką cenę za porozumienie. Wiara, że wszystko zostanie po staremu, że nowy układ wywinduje kogoś w rodzaju Sławomira Siwka, wydaje się złudna. Te czasy raczej się już skończyły i prędko nie wrócą.

Zwłaszcza że partyjni nominaci PiS dobrali sobie partnera groźnego. Groźniejszego niż Piotr Farfał, a i ten umiał przy sprzyjających okolicznościach PiS-owców ograć. W teorii tym partnerem są Borysiuk i jego ludzie, ale już dziś z niektórych decyzji kadrowych (Władysław Piwowar jako członek rady nadzorczej) widać, że w tle czai się podmiot bardziej realny – dawny obóz Roberta Kwiatkowskiego. Że prężą się do skoku ludzie, przy których pomocy ten mąż zaufania i Kwaśniewskiego, i Millera kierował przez lata telewizyjnym molochem. W sposób najbardziej bezwzględny, przy najmniejszym otwarciu na inne siły polityczne, o czym Kaczyńscy przekonali się kiedyś na własnej skórze. Przy jego dokonaniach zakończonych efektowną pointą w postaci afery Rywina wszelkie grzechy telewizji Dworaka, Wildsteina, Urbańskiego i Farfała po prostu bledną i zasługują na zapomnienie.

To ten realny i bynajmniej nie tylko polityczny układ dysponuje licznym gronem zaufanych telewizyjnych dziennikarzy i pracowników, ma kontakty i interesy w świecie producentów i artystów. Siłą rzeczy to on będzie nadawał ton, ludziom PiS zostawiając głównie odpowiedzialność, także tę moralną. Używając tu symboliki rodem nie z TVP, a z publicznego radia, na Woronicza więcej do powiedzenia mieć będą nie tacy ludzie jak Krzysztof Skowroński, lecz w typie tych, którzy Skowrońskiego niedawno zwalniali.

LOGIKA TOTALNEJ WOJNY PIS – PO

Czy Prawu i Sprawiedliwości warto było płacić taką wygórowaną cenę? Jego liderzy mogą się bronić, że to jedyna strategia umożliwiająca partii wywalczenie sobie jakiegoś miejsca w generalnie nieprzychylnym medialnym otoczeniu.

Można dyskutować, czy innej drogi nigdy nie było, czy gdyby PiS zabrało się inaczej do przekształcania mediów publicznych w 2005 roku, byłoby dziś skazane na jedyny możliwy, choć pośredni sojusz z Kwiatkowskim i Czarzastym. Można też zastanawiać się, czego będzie więcej w rządach nowej medialnej koalicji. Czy tworzenia zdrowej przeciwwagi dla bezwzględnej dominacji racji ekipy Tuska w mediach prywatnych (taka przeciwwaga jest w demokracji zawsze zdrowa), czy też definitywnego psucia mocno już nadpsutych instytucji i demoralizowania dziennikarzy ręcznym sterowaniem rodem z telewizji Kwiatkowskiego.

Jedno jest pewne – przyjęcie przez PiS bez żadnego oporu współdziałania z peerelowskimi „fachowcami” i ich wychowankami to konsekwencja zjawiska, o którym pisał niedawno ciekawie Rafał Matyja. Wyhodowany w latach 2005 – 2007 podział na tożsamość PiS-owską i platformerską, przecinający zarówno elity intelektualne, jak i zwykłych wyborców, zdominował wszystkie inne podziały, łącznie z historycznymi. Trochę się na nie nałożył, ale trochę od nich abstrahuje. I dlatego dla ludzi PiS historyczny kompromis z domniemanymi autorami afery Rywina okazał się możliwy, o ile tylko służył jednemu: pognębieniu znienawidzonego Tuska. Dla sprawiedliwości trzeba zresztą przypomnieć, że ludzie Tuska byli gotowi do podobnych cyrografów z diabłem. Podczas ucierania nowej medialnej ustawy, bardzo zaawansowanego, choć zakończonego ostatecznie niepowodzeniem, Kwiatkowski był cenionym konsultantem strony SLD-owskiej.

Czy ten historyczny kompromis to wstęp do czegoś trwalszego i głębszego – na przykład do przekroczenia nieprzekraczalnej granicy w przyszłych paktach rządowych? Niekoniecznie tak musi być – medialne koalicje często istniały w Polsce przez lata w jaskrawej sprzeczności z tym, co działo się w parlamencie (koalicja SLD – Unia Wolności). Ale też warto zauważyć, że przełamano kolejną barierę psychologiczną, jeszcze wczoraj uważaną za ostateczną.

KOALICJA POTENCJALNA, ALE...

Pakt w obronie mediów publicznych może być antycypacją paktu wymierzonego w niefrasobliwy liberalizm Platformy w polityce gospodarczej, z porzuceniem takich tradycyjnych punktów odniesienia jak rozliczenie peerelowskiej przeszłości, naprawa państwa, ba, nawet bardzo mocne kontrowersje ideologiczne, które czynią z PO centrum – między pryncypialną prawicowością PiS a gorączkowym nowinkarstwem SLD zapatrzonego w tych sprawach w Hiszpanię czy Holandię.

Dla PiS byłby to ruch wymagający nowych piętrowych uzasadnień po dawnej koalicji z populistami, ale one by się i tym razem znalazły. Choćby takie, że bez otwarcia na lewicę ta partia nie ma szansy przez długie lata (może nawet nigdy) partycypować we władzy. Także elektorat Kaczyńskiego widział i przeszedł już tyle, że gotów się chyba pogodzić z takim manewrem. Odepchnięty od mainstreamu, nazywany przez jego wpływowych przedstawicieli bydłem, uznałby go za chytrą sztuczkę charyzmatycznego lidera, psikus spłatany Platformie i elitom. Okazałoby się rychło, że podział na Polskę AK i Polskę UB oddziela PiS od Tuska i Bartoszewskiego, a nie od rzeczywistych pogrobowców PRL.

Kłopotem jest tu raczej nastawienie samej lewicy. Jej wyborcy określają się nadal raczej poprzez ideologiczną wrogość wobec PiS niż społeczno-ekonomiczne spory z PO, a część postkomunistycznych elit woli nawet pozycję satelity mainstreamowej PO niż podmiotowego partnera prawicowej partii uznawanej przez „Wyborczą” i TVN za „obciach”. Z tego punktu widzenia patrząc, Szmajdziński i Kalisz za cenę wyrzucenia z TVP paru antykomunistycznych audycji gotowi byli godzić się na „Wiadomości”, które nie pokazywałyby ich na równych prawach z Platformą. Telewizyjny sojusz opozycji został wprawdzie zawarty – wbrew ich woli – ale przecież wstydliwie, kuchennymi drzwiami, przez pana Borysiuka. Do sojuszu zawieranego przy drzwiach frontowych jest wciąż daleko i nawet pragmatyzm elastycznego w tej sprawie Napieralskiego ma swoje granice. Ale czy sojusz taki jest niemożliwy po wsze czasy? Pół roku temu powiedziałbym, że raczej nie jest. Dziś nie mam już takiej pewności. Pytanie tylko, co za kilka lat zostanie z obu tych politycznych formacji?