Spotkanie zdominował Tadeusz Mazowiecki, wcześniej uważany przeze mnie za szlachetnego człowieka o cierpiętniczym wyrazie twarzy, który trwając przy "Solidarności", utrudniał dezercję chwiejnej inteligencji. Ale nie był mi znany jako wybitny mówca czy tym bardziej polityczny strateg. Gdy wysłuchałem jego przytomnych, trafnych analiz ówczesnej sytuacji, natychmiast powiedziałem - sobie, a potem kolegom - to powinien być w przyszłości polski premier. Dziś to uwaga całkiem naturalna, wtedy zupełnie księżycowa. A cała sytuacja bardzo literacka, a jednak prawdziwa.

Reklama

Nie pamiętam zupełnie słów Mazowieckiego, które wtedy padły, pamiętam tylko wrażenie. Jego droga do premierostwa była potem niebywale skomplikowana. Musiał wyjść z cienia, w jaki sam się wpędził, kontestując po Okrągłym Stole system wyłaniania solidarnościowej reprezentacji, pokonać konkurencję wśród czołowych polityków swego obozu i dokonać tego, na dokładkę będąc nieprzekonanym do koncepcji brania władzy przez ludzi swojego obozu. Ja jednak, obserwując tę jego drogę latem 1989 roku, byłem święcie przekonany, że jego rządy to spełnienie mojego proroctwa.

Potem przeżywałem to co większość Polaków: duma z sejmowego expose Mazowieckiego, przestrach, że pan premier poczuł się źle w czasie jego wygłaszania. Jeszcze później zaskoczenie, jakie przeżyłem wraz z moimi rodzicami, że podczas mszy 11 listopada 1989 roku, jest w warszawskiej katedrze odcięty od ludzi BOR-owcami, a tłum nie będzie w związku z tym wpuszczany do wszystkich miejsc w kościele. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie jest już nasz, że stał się człowiekiem władzy. I że trzeba się będzie borykać z problemem czegoś takiego jak "nasza władza". Nasza, czyli milionów sympatyków "Solidarności", którzy po 4 czerwca mieli swoje święto. Krótkie, trochę ukradkowe, nie takie, jak by chcieli. Ale mieli.

Jak stać się władzą?

Kolejne moje osobiste skojarzenie z rządem Mazowieckiego to anegdota opowiadana mi przez dobrego znajomego, który wchodził w skład tej ekipy. Jest czerwiec roku 1990. Rolnicy oburzeni zaległościami w płatnościach za mleko oddawane do skupu blokują międzynarodową drogę koło Mławy. Premier rozmawia telefonicznie z szefem MSW generałem Czesławem Kiszczakiem na temat ewentualnej akcji milicji, przedzierzgniętej w międzyczasie w policję, przeciw protestującym. W rozmowie uczestniczą siedzący obok ministrowie.

Reklama

"Kuroń krzyczał: <Nacierać, nacierać!>. Zresztą wszyscy byliśmy strasznie podnieceni i wojowniczy. Mieliśmy poczucie, że musimy się wykazać twardością. To był nasz test z rządzenia, z tego, że przestaliśmy być definitywnie liderami protestu, staliśmy się władzą pełną gębą" - relacjonował mój rozmówca.

Ta sytuacja została zresztą utrwalona, choć w pewnym skrócie, przez Waldemara Kuczyńskiego w ciekawym pseudowywiadzie rzece, a tak naprawdę wspomnieniach z tamtego czasu: "Zwierzenia zausznika". Gdy Kiszczak zaczyna mnożyć komplikacje związane z odblokowaniem mławskiej drogi, Kuroń krzyczy: "Panie generale, czy pana ludzie to policja, czy przedszkolanki? Trzeba tę blokadę zlikwidować od razu". Kiszczak nie daje się wytrącić z równowagi: "Panie Jacku, to jest długa wieś i na całej długości zawalona żelastwem. Teraz jest ciemno, lepiej poczekać do świtu, żeby się coś przypadkiem komuś nie stało" - odpowiada.

Reklama

Tak się też i skończyło. Okazało się, że spokój Kiszczaka był uzasadniony - rano blokada została zdjęta bez problemu. Trzeba przyznać, że scena, w której symbol obywatelskiego oporu przeciw władzy, słynący ze społecznej wrażliwości, pogania generała dawnej dyktatury, aby ten szybciej zrobił porządek, godna jest pióra dobrego literata. Nie wiem, co czuł i myślał wtedy generał Kiszczak tłumaczący, że "komuś może coś się stać". Domyślam się jednak, że przynajmniej po fakcie ta scena musiała być dla niego źródłem satysfakcji i rozbawienia.

Rozumiem ludzi dawnej "Solidarności", gdy pośród licznych zdawanych wówczas egzaminów stawali i przed takim: jak przestać być zakładnikami społecznego oburzenia, bezkrytycznymi pasami transmisyjnymi tego, czym żyją ludzie, a stać się rzeczywistą władzą? Nieulegającą każdemu żądaniu, nieklękającą przed każdym demonstrantem, umiejącą odmawiać, asertywną. Może niektórzy z nich przesadzali z demonstrowaniem swojej nowej tożsamości (cechowało to w nieco późniejszych czasach zwłaszcza Jana Rokitę, który jako szef URM w rządzie Suchockiej wręcz szukał społecznego oporu, który można by przełamywać). Jednak problem był. Na ile zna się Mazowieckiego, można przypuszczać, że dla niego, szczerze wierzącego w przymiotnik "społeczna" przed "gospodarką rynkową", było to ciężkie doświadczenie.

Podtrzymywanie Kiszczaka

Kłopot zawierał się w czym innym. Względna twardość, z jaką ten rząd bronił dość forsownego kursu na Balcerowiczowską modernizację, ba, także specyficznych stosunków społecznych opartych na chwiejnej równowadze między starym i nowym, kontrastowała z dużo większą miękkością wobec innych zagrożeń i innych barier rozwoju.



Temu rządowi łatwo przyszło wysłać jeszcze milicję, by w styczniu 1990 brutalnie pobiła młodzieżowych demonstrantów próbujących zakłócić ostatni zjazd PZPR. Poturbowano na niej ciężko moją koleżankę, biegającą na wszystkie antykomunistyczne zadymy muzę małej studenckiej rewolucji z Uniwersytetu Warszawskiego. Czy rząd Mazowieckiego powinien pchnąć ZOMO pod Pałac Kultury i Nauki? W ogólnym sensie może nawet i tak, skoro wszystko miało stać się normalne, nie rewolucyjne (choć skądinąd tej rewolucji było w Polsce jak na lekarstwo, strach przed nią wydaje się z późniejszej perspektywy wyolbrzymiony). Tylko dlaczego o wiele trudniej było tej ekipie rozstać się z Kiszczakiem i z całym układem interesów, którego nienaruszalność generał, tak w owym czasie taktowny i uprzejmy, gwarantował?

Nie ma chyba lepszego świadka tego pęknięcia niż... sam Mazowiecki. W książce Kuczyńskiego wydanej w roku 1992 projekt przejęcia majątku PZPR zgłoszony przez posłów ZChN "zausznik" nazywa bolszewickim. W trzy lata później walczący o swą pozycję w Unii Wolności były premier występuje jednak ze zdumiewającym oświadczeniem. W małej sejmowej salce, wobec garstki dziennikarzy i z tym samym Kuczyńskim u boku, poddaje samokrytyce stanowisko swojego rządu właśnie wobec nieodebrania majątku dawnej partii komunistycznej. Uznaje, że w następstwie tego błędu jej spadkobiercy uzyskali miażdżącą przewagę nad spadkobiercami obozu "Solidarności".

Co się stało z tym oświadczeniem? Zaraz potem Mazowiecki stracił stanowisko lidera partii na rzecz Leszka Balcerowicza, którego podejrzewał, jak się potem okazało na wyrost, o zamiar zawarcia historycznego kompromisu z postkomunistami. Nigdy już do tego wątku rozliczeń z własnym dorobkiem nie wracał. Dziś sam chyba wierzy, i to bardzo mocno, w jednolicie białą legendę swoich dokonań. Choć przecież spokojna dyskusja na temat bilansu zysków i strat wcale by nie musiała prowadzić do strącania "pierwszego niekomunistycznego premiera" z piedestału. Zwłaszcza zanim do obrachunków nie zabrali się na dużą skalę zwolennicy IV RP.

Pytając samego siebie o tempo zmian, na przykład w polityce kadrowej, Waldemar Kuczyński przekonuje sugestywnie w "Zwierzeniach zausznika", że musiało być ono duże, skoro codziennie dwóch dyrektorów traciło stanowiska. I przypomina o konieczności zachowania ciągłości państwowych struktur, o uwarunkowaniach, o braku doświadczenia solidarnościowych aspirantów do posad. Jednym słowem, o tym wszystkim, o czym pamiętać warto. Bo nie codziennie grupa dość niepraktycznych intelektualistów pospołu z majstrami awansowanymi przez mechanizm bezkrwawej rewolucji próbuje przeprowadzać naród z ustroju do ustroju. Na wielu piętrach - od ekonomicznego po międzynarodowe. W takiej sytuacji muszą być skazani na działanie na oślep, na błędy, na strach przed kolejnym nierozważnym krokiem czy przed demagogią bardziej niecierpliwych kolegów.

Zwolnieni od odpowiedzialności?

Co jednak począć z konkretnymi historiami z tamtego czasu? Andrzej Celiński, skądinąd zakochany w tamtym rządzie i w samym Tadeuszu Mazowieckim, daje w prasowych wywiadach przykłady kuriozalnej naiwności ekipy próbującej administrować masą upadłościową po komunistycznych służbach. Ludzie dawnego systemu gotowi są kapitulować przed nowymi zwierzchnikami, jednak oni są wciąż przekonani, że działać trzeba ostrożnie, przemykać się na palcach po korytarzach rządowych gmachów, które zdobyli. Jan Rokita opowiada z kolei o reakcji premiera Mazowieckiego na wieść o paleniu akt dawnej SB przez jej funkcjonariuszy pracujących teraz dla nowego państwa.

"Odesłał mnie do generała Kiszczaka" - relacjonuje wówczas młody poseł OKP. Czy bardziej to przykład naiwności czy cynizmu szefa rządu działającego na pograniczu starego i nowego?

Nieocenionym świadkiem jest sam Waldemar Kuczyński. Pytając sam siebie, dlaczego po wyborach samorządowych wiosną 1990 roku nie umilkła krytyka, że nadal rządzi nomenklatura. odpowiada: "To prawda, ale te pretensje nie mogły być już kierowane do rządu. Rząd, przygotowując ustawy samorządowe i ogłaszając wybory, dał wyborcy możliwość wymiany kadr na dole. Tam gdzie zostawili oni starych działaczy czy wybrali złych, powinni mieć pretensję do siebie".

A więc wyzbyliśmy się odpowiedzialności, i problem z głowy? Wielkie procesy społeczne składamy wyłącznie na barki zwykłych Polaków, którzy nie bardzo mieli kiedy i jak nauczyć się demokracji i rynku? Nie próbujemy administrować przemianami, choćby przez uprawianie polityki, przeciwnie odmawiając tworzenia partii solidarnościowych i zostawiając gigantyczne środki postkomunistom, patrzymy, co z tego wyniknie? To nawet dobrze, że Kuczyński okazał się tak bardzo szczery, bo po latach nie bylibyśmy chyba w stanie uwierzyć w taki sposób rozumowania.

Można się zastanawiać, co o nim przesądzało. Z pewnością dużą rolę odgrywał specyficzny typ doświadczenia ludzi, którzy na czele z samym Mazowieckim, weteranem koncesjonowanego ruchu katolickiego, przez dziesięciolecia uprawiali politykę gabinetową. Pielęgnowali swoisty pozytywizm oparty na cierpliwym wyrywaniu wszechmocnej partii komunistycznej małych kawałków wolności. Piszę to nie po to, aby z tego szydzić czy żądać łatwych historycznych rozliczeń. Raczej po to, aby rozumieć. I zachęcać do debaty.

Między laurką i pamfletem

Nie dotyczy to zresztą tylko kontekstu rozliczenia się z pozostałościami peerelowskiej przeszłości. Dziś kontrowersje wobec najrozmaitszych decyzji i zaniechań tego rządu rozwadniają się w ogólnych, na ogół laurkowych podsumowaniach. Kto pamięta, że Porozumienie Centrum nie tylko grzmiało w sprawie dawnych komunistycznych symboli, ale narzekało na system bankowy, który nie może prawidłowo działać w nienormalnych, nie całkiem rynkowych warunkach, a przytakiwał im niecierpiący "spoconej w pogoni za władzą" prawicy Andrzej Celiński.



Albo kto dziś przypomni, że liberałowie z Donaldem Tuskiem mieli pretensję do tego rządu, w tym osobiście do Balcerowicza, że za wolno i za mało prywatyzuje? Nie dowiecie się tego z hagiograficznych czytanek na temat tamtego rządu i tamtych czasów. Trudno także skądinąd wyłowić precyzyjnie tamtą rzeczywistość z bardzo radykalnych, często nieuwzględniających kontekstu recenzji najzagorzalszych krytyków tamtej ekipy.

W ostateczności znalazła się ona w kleszczach najrozmaitszych sprzeczności i paradoksów. W prezydenckich wyborach 1990 roku Mazowiecki został odrzucony zarówno przez wielu aspirantów do klasy średniej, wierzących (na przykład Tuskowi), że maszerować do kapitalizmu można szybciej, jak i zwykłych ludzi, którzy po prostu się bali. Czego? Tempa przemian. Na przykład tego, że jak powtarzał Jacek Kuroń, "przyjdzie lewica i nas sprywatyzuje". I jedni, i drudzy stali się zwolennikami wałęsowskiej rewolucji, skądinąd jednak krótkotrwałej i właściwie zatopionej przez te sprzeczne oczekiwania.

Dziś rozmowa na ten temat jest średnio możliwa, a upolitycznienie lekcji niedawnej historii podczas wojen o III i IV RP gwarantuje, że nawet powściągliwi, gotowi do ważenia racji i dzielenia włosa na czworo zawodowi historycy, politolodzy czy dziennikarze prędko tematem na serio się nie zajmą. Nawet uwzględniająca konteksty i realia krytyka tego rządu będzie dziś odebrana jako polityczna manifestacja. Powtórzę raz jeszcze: jesteśmy skazani na laurki, akademie ku czci z udziałem polityków Platformy i lewicy oraz pisane na marginesach emocjonalne pamflety. Można to skwitować jednym słowem: szkoda.

Premier zwykłych Polaków

Jeśli coś można powiedzieć na koniec o tamtej ekipie, warto bronić jednego przeświadczenia graniczącego z pewnością. Byli z pewnością ludźmi niedoświadczonymi w rządzeniu, popełniającymi grube błędy i dodającymi sobie otuchy poczuciem własnej nieomylności. Naruszali wiele nieukształtowanych jeszcze wówczas do końca standardów - na przykład zrzędliwe interwencje samego Mazowieckiego i jego współpracowników w działalność niezależnych w teorii mediów były w politycznej Warszawie lat 1989-1990 tematem powszechnie znanych anegdot. Powinna ich jednak ratować w oczach potomnych, także tych niechętnych ich linii i dorobkowi, zaskakująca, nieraz granicząca z naiwnością bezinteresowność.

Gdy po latach zobaczyłem byłego premiera Mazowieckiego w skromnej mokotowskiej kawiarni położonej blisko jego domu, wyglądał na człowieka, który nigdzie się stamtąd nie ruszał. To chyba również, poza propagandowym zwycięstwem III RP w umysłach większości Polaków, główny powód, dla którego ten rząd jest dziś oceniany zaskakująco dobrze. I przez nauczycieli, którzy ani wcześniej, ani później tak dobrze nie zarabiali jak za Pana Tadeusza, i przez wielu ludzi, którzy potracili w następstwie Balcerowiczowskiej kuracji oszczędności życia. I jedni, i drudzy muszą widzieć w byłym premierze człowieka skromnego, nawet jeśli omylnego. Współczesnym politycznym liderom dużo trudniej o taką reputację.