Świadczy o tym atmosfera triumfu, w jakiej w poniedziałek europejscy politycy i media – co szczególnie bolesne, także polskie - obwieszczały układ, na mocy którego Gazprom miał wznowić dostawy do wszystkich odbiorców z wyjątkiem Ukrainy. Bez jakichkolwiek złudzeń. Ukraina nie tylko nie wejdzie do Unii, ale deklarowana od pomarańczowej rewolucji europejska polityka solidarności z Kijowem okazuje się tak płytka, że nie wytrzymuje pierwszej poważnej próby. Ogarnięty tego dnia nie nazbyt optymistycznymi myślami zastanawiałem się, czy przyjdzie mi dożyć czasu, gdy to przez Polskę pewnego dnia przestanie płynąć na Zachód rosyjski gaz. I czy wtedy także szef europejskiej komisji spraw zagranicznych Jacek Saryusz-Wolski zaproponuje obłożenie po równo Rosji i Polski europejskimi sankcjami?

Zarazem trudno pojąć, jak poważni ludzie - publicyści i politycy - mogli naprawdę uwierzyć, że w poniedziałek Europa załatwiła swój interes gazowy. Nikt rozumny nie zadowala się przecież rosyjskimi deklaracjami dobrej woli, jeśli nie są one obwarowane precyzyjnymi technicznymi i terminowymi zobowiązaniami. Unijni negocjatorzy okazali tym razem tak daleko posuniętą dezynwolturę, że nie zauważyli, iż Gazprom może rozpocząć wykonywanie zobowiązań wobec Zachodu, tak aby Ukrainę postawić przed wyborem: albo tranzyt i obrona reputacji państwa, albo odcięcie od gazu zadnieprzańskiej części kraju. Byle łatwo, byle szybko i byle pokazać uśmiechy na Kremlu. Przypomina się sierpniowa dziecinada Sarkozy’ego w Moskwie, który zawarł z Putinem układ o wycofaniu wojsk rosyjskich z Gruzji, tylko zapomniał zapytać, z jakich terytoriów i kiedy. Ale co ważniejsze - dla Putina Europa jest dziś potencjalnie najskuteczniejszym narzędziem presji na kapitulację władz w Kijowie. Jak długo zatem Europa nie wykona postawionego jej de facto przez Moskwę zadania: zmusić Kijów do uległości albo sam Kreml nie poczuje się zmuszony sytuacją do realnych ustępstw wobec Ukrainy, tak długo Unia będzie mieć kłopoty z rosyjskimi dostawami. Skoro Moskwa raz podjęła strasznie ryzykowną grę użycia Europy do nacisku na Ukrainę, tak łatwo się z niej nie wycofa. A i Kijów też instynktownie nie chce zostać na placu boju definitywnie sam i ciągle - coraz bardziej wbrew realiom - żywi jakieś nadzieje na europejską pomoc in extremis. Skoro tak Kreml, jak i Kijów chcą zaangażowania Unii, tyle że każdy po swojej stronie, trwałe załatwienie kwestii dostaw na Zachód i machnięcie ręką na Ukrainę nie będzie możliwe. Polityka, która nie rozumie nic ponad załatwianie swoich wąskich interesów, odsłania swą cwaniacko naiwną twarz. Taka polityka przystoi może somalijskim piratom, ale nie zjednoczonej Europie.

Prezydent Lech Kaczyński wydaje się to nie tylko rozumieć, ale także na miarę swych możliwości wyciągać jakieś praktyczne wnioski. Środowy wspólny występ Kaczyńskiego i Juszczenki w Wiśle roztropnie pozbawiony był jakichkolwiek ostrych słów tak pod adresem Brukseli, jak i przede wszystkim Moskwy. Ale polski prezydent stworzył istotny fakt, dając Wiktorowi Juszczence możliwość obszernego przedstawienia wewnątrz Unii - co tu dużo mówić - pasjonującego w szczegółach przebiegu zdarzeń. Sam ograniczył się do stwierdzenia, że w tej sprawie "potrzebujemy prawdy i niczego więcej". Ogłoszony przy tej okazji wiślański czteropunktowy plan Juszczenki skierowany zarówno do Brukseli, jak i Moskwy nie jest na razie planem na przezwyciężenie kryzysu. Ten bowiem dopiero zostanie przerwany wraz z rozejmem między Moskwą a Kijowem. Na początek jednak jego jasne poparcie przez Unię mogłoby stać się znakiem trochę bardziej dalekosiężnej polityki. Przed premierem Tuskiem i jego rządem staje więc szansa na wyrównanie ewidentnych zaniedbań z pierwszych dni kryzysu. Aż by się prosiło o krótką choćby chwilę bliskiej współpracy Donalda Tuska i Lecha Kaczyńskiego.



Reklama