Zarządy spółek, w których udziały ma Skarb Państwa, są beczkami z pokaźną zawartością prochu. Choć wiadomo to nie od dziś, nic się w tej sprawie nie zmienia mimo wielokrotnych deklaracji ze strony rządu czy resortu skarbu. Piękne słowa o ładzie korporacyjnym, zatrudnianiu profesjonalistów, dbaniu o biznes są systematycznie zbijane przez fakty. A to, co stało się w mijającym tygodniu, było już megazbiciem tych miraży.

Dwuosobowy zarząd

Pierwsza sprawa to PZU. Z zarządu spółki odszedł Rafał Stankiewicz, nawiasem mówiąc jeden z najwybitniejszych w kraju specjalistów od likwidacji szkód. Odszedł do Warty, gdyż ponoć rada nadzorcza firmy nie zadbała o odpowiedni zakaz konkurencji, o czym rynek dowiedział się od razu. Jak nieoficjalnie wiadomo, Stankiewicz trzasnął drzwiami, bo od maja, kiedy PZU wyszło z kominówki, nikt nie był w stanie ustalić, ile będzie zarabiał. Warta była szybsza.
Skutek jest taki, że zarząd potężnej firmy ubezpieczeniowej liczy... dwie osoby. Co więcej, szybko się nie powiększy, choć prezes Andrzej Klesyk apelował o to nawet przed odejściem Stankiewicza. Teraz, gdy sytuacja stała się podbramkowa, resort skarbu mówi: spokojnie, zrobimy konkurs na zajęcie wolnego miejsca w zarządzie. Oznacza to kilka rzeczy. Po pierwsze, wakat szybko się nie zapełni. Po drugie, prezes Klesyk nie będzie miał żadnego wpływu na dobór jednego ze swoich najbliższych współpracowników. Będzie decydował konkurs, czyli można się domyślać, że Skarb Państwa. I po trzecie, cała ta historia jest mocnym i przekonującym dowodem na szybkie, skuteczne i profesjonalne zarządzanie przez państwo. Owszem, być może wszyscy chcieli dobrze, tylko wyszło jak zwykle.
Reklama



Reklama

Znowu nowy prezes

Kolejny przykład to LOT. Tutaj sytuacja, o ile to w ogóle możliwe, jest jeszcze bardziej niejasna i zagmatwana. Ku zaskoczeniu ministerstwa skarbu prezes Sebastian Mikosz złożył dymisję. Ministerstwo uciekło się nawet do jakiejś wątłej formy protestu w tej sprawie. Czy było w tym szczere? Być może, chociaż wcześniej rada nadzorcza (zgadnijcie, kto ma w niej głos decydujący) odwołała Mikoszowi z zarządu jednego z najbliższych jego współpracowników, Andrzeja Oślizłę. Na jego miejsce powołała człowieka, którego zasługi menedżerskie są mniej znane, ale wiadomo o nim na pewno tyle, że Mikoszowi z nim nie po drodze. Jeśli prezes odczytał to jako votum nieufności, mógł mieć rację. A o przyszłości sterów w Locie rozstrzygnie oczywiście profesjonalny konkurs, który wyłoni najlepiej przygotowanego menedżera. Ów wybraniec musi tylko pamiętać, że, jak wskazuje niezmienne od lat doświadczenie, dowodzenie narodowym przewoźnikiem to robota może i dobra, ale krótka, bo najwyżej na kilkanaście miesięcy.
W tych historiach najbardziej żal samych spółek. PZU jest w świetnej kondycji, ale wyzwań na rynku mu nie brakuje. Firma w zarządzie ma znakomitych menedżerów. Nie zmienia to jednak faktu, że jest ich tylko dwóch. LOT znajduje się w znacznie gorszej sytuacji, ale jak rozumiem, resort skarbu liczy na zatrudnienie cudotwórcy, który będzie ratował firmę szybciej i bardziej sprawnie niż Sebastian Mikosz. A jak wiadomo, branża lotnicza od cudotwórców aż się roi.