Przed wyborami są szczególnie aktywni. Każda partia obnosi się z własnym workiem obietnic dla grzecznych wyborców. Rywalizacja jest ostra. Politycy nie żałują świadczeń nauczycielom, rolnikom, górnikom, a kiedy się okazuje, że nie ma na to pieniędzy, zobowiązania spychają w dół łańcucha pokarmowego. Dodatkowe przywileje dla przedszkolanek? – samorząd zapłaci. Dopłaty do unijnych inwestycji w drogi, oczyszczalnie? – samorząd zapłaci. Ulżyć uczniom w dźwiganiu tornistrów – samorząd kupi każdemu szafkę na książki. Ulżyć emerytom – Sejm obiecał, a samorząd zapłaci za zniżki na autobus.
Problem w tym, że pieniądze od tego jakoś nie chcą się zdematerializować. To, co rząd obieca, samorządy muszą pożyczyć. I pożyczają. Potem dowiadują się, że to z ich winy Polska nie spełnia unijnych wymogów. Że zadłużają się bezwstydnie. Co z tego, że dług samorządowy to zaledwie 14 procent ogólnego zadłużenia za 2010 r., ważne, że przed wyborami łatwiej je oskarżyć o rozrzutność niż czterdziestoletnich wojskowych emerytów, nauczycieli, pielęgniarki czy górników. A kiedy przyjdzie im wreszcie zamykać szkoły czy redukować inwestycje, to w imię obywatelskiej troski partyjne mikołaje zawsze mogą ograniczyć samorządową niezależność.